Artykuły

Czarne, czyli białe

"Przyjazne dusze" w Teatrze Nowym im. K. Dejmka w Łodzi. Pisze Łukasz Kaczyński w Polsce Dzienniku Łódzkim.

Raczej dobry nastrój niż odbierające dech salwy śmiechu będzie nam towarzyszyć podczas drugiej w tym miesiącu premiery w Teatrze Nowym w Łodzi. Komediofarsę "Przyjazne dusze" Pam Valentine na łódzką scenę przeniósł Paweł Pitera, scenarzysta i reżyser, znany choćby z kryminalnego serialu telewizyjnego "Na kłopoty... Bednarski", prywatnie mąż posłanki Julii Pitery. Przeniósł tak klasycznie, jak to tylko można było uczynić. Czy z korzyścią dla widza?

Jack i Suzi umarli banalnie. Podczas wycieczki po włoskim jeziorze on wpadł do wody chłodząc butelczynę wina, ona dała nura za nim. Utonęli oboje. Cofnięci spod bram Raju z powodu ateizmu Jacka, trafiają do swego wiejskiego domu na odludziu. On, autor poczytnych kryminałów, ona - przede wszystkim jego żona. Póki ich domu nie wynajmą Simon i Mary Willis, Jack i Suzi skutecznie będą pozbywać się kolejnych lokatorów, przerywających spokój ich ziemskiego bytowania. Dopiero do świeżo poślubionych poczują sympatię, odnajdując w nich siebie samych sprzed lat. Przed banalnością życiowych błędów ich właśnie będą starali się ustrzec.

Do pracy nad premierą Pitera zaprosił nie byle kogo. Tematy muzyczne skomponował Robert Janson, a elegancką, kolorystycznie wysmakowaną, aspirującą do realizmu scenografię i kostiumy przygotował duet Rafał Waltenberger i Maria Dufferk. Zwłaszcza fotografie ogrodu, dające efekt trójwymiarowości cieszą oko.

Niestety, nie w pełni wybrzmiewa na scenie paralelność losów obu małżeństw. Rady, jakie Suzi kieruje ku kłócącej się z mężem Mary, brzmią raczej jak recepty na wszelkie zło wypowiadane przez dobrą ciocię, niż dzielącą się doświadczeniem starszą przyjaciółkę, kobietę i żonę.

Nie przekonuje Andrzej Szczytko jako Jack Cameron. Powtarzalność min i powolnych gestów nie daje obrazu cynicznego, choć poczciwego ateusza i każe zastanowić się czy mamy do czynienia z dystyngowaniem i angielską flegmą, czy wiarą aktora, że tanim kosztem zbuduje rolę. Zaś w solowej scenie nawrócenia zapomina nieco, że nie jest Konradem, a autorem kryminałów. Dobrze, że całościowo "sprawy poważne", o jakich m.in. mówić ma spektakl, nie zostają podane nachalnie, bo otrzymalibyśmy klauna z trąbką deklamującego "Boską komedię".

Niewiele można zarzucić, Marcinowi Włodarskiemu (Simon) i Agacie Kaczmarek (Mary), ale i pochwalić nie ma szczególnie za co. Od "czarnej" farsowej roboty są w "Przyjaznych duszach" postaci drugoplanowe. Tu pochwalić trzeba przede wszystkim Teresę Makarską, której Anioł Stróż ma w sobie zadziorność i werwę z wojennej łączniczki. To najlepsza rola w spektaklu. Z pomysłem gra też Piotr Seweryński jako Mark Webster, agent nieruchomości.

Niewiele tu też jak na komedię o duchach czarnego humoru.

Przekręcanie obrazów, ukrywanie przedmiotów to chwyty niemal klasyczne, żeby nie powiedzieć anachroniczne. Czy tradycjonalizm Pitery jest zatem pomysłem na "Przyjazne dusze", czy pomysłu brakiem? Jeśli go zaakceptować (poza straszną sceną finałową, gdy duchy idą do nieba pośród dymu wypuszczanego spod podłogi, co jest chyba zbyt daleko idącą wiernością pomysłom autorki sztuki),

komedię w "Nowym" ogląda się bezstresowo. Aż chce się, by narodziny dziecka Simona i Mary były początkiem dalszej części tej historii. Pytanie - po co, skoro po dwóch godzinach nie pamięta się powodu swego dobrego nastroju? "Przyjazne dusze" są przyjemniejsze w odbiorze niż poprzednia farsa "Diabli mnie biorą", ale czy aż tyle fars chcielibyśmy oglądać w repertuatrze sceny z ulicy Więckowskiego?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji