Konrad nie schodzi ze sceny
Zasługuje na szacunek wierność Narodowej Sceny teatrowi Stanisława Wyspiańskiego. Każdy sezon przynosi potwierdzenie tego nieprzypadkowego związku z najwybitniejszym polskim dramaturgiem i wizjonerem teatralnym. Najnowsza premiera "Akropolis" jest tego związku kolejnym przejawem.
Już sam zamiar wystawienia tego dramatu był decyzją tyleż odważną, co ambitną. Mimo bowiem teoretycznej sławy dzieła - potwierdzonej rozprawami naukowymi, a także głębokim przekonaniem Wyspiańskiego, że stworzył utwór niezwykły, bodaj czyjego nie najlepszy - teatralny żywot sztuki nie zachęcał do mierzenia się z "Akropolis". Ten dalszy ciąg "Wyzwolenia", kolejna wielka rozprawa z mitami, archetypami kultury lokalnej i uniwersalnej, a zarazem konfrontacja rzeczywistości z wzorcami przeszłości, dramat gęsty od znaczeń, przypomina trudną do rozwiązania szaradę. Z tych to powodów Józef Kotarbiński nie zdecydował się na początku XX wieku dać prapremiery dramatu, narażając się na straszliwy gniew poety.
Może jednak nie ze wszystkim Kotarbiński błądził. Potwierdza to poniekąd Ryszard Peryt, inscenizator "Akropolis" w Narodowym, który nieco podsztukował dramat "Wyzwoleniem", wprowadzając na scenę dwie nie egzystujące w oryginale - a na scenie kluczowe - postacie Konrada i Aktora, a także tnąc bezlitośnie tekst, osobliwie aktu IV, który niepostrzeżenie wymknął się autorowi spod kontroli i najwyraźniej przerósł w rapsod - na scenie niemal niewystawialny.
Dzięki reinterpretacji dramat ten stał się ciągiem dalszym "Wyzwolenia", dopełnieniem wielkiego dyskursu i wielkiego niepokoju o losy Polski, świata i człowieka. W tym sensie ma rację Peryt, kiedy mówi, że "Akropolis" to "Dziady" Wyspiańskiego.
Na scenie wygląda to chwilami imponująco i potężnie. Skrótowo i sugestywnie odtworzona przez Ewę Starowieyską architektura katedry wawelskiej, gobeliny, witraże, monumentalne schody, gra świateł, kadzideł, grzmoty, a wreszcie przepiękny "Exodus" Wojciecha Kilara - to tylko przykłady rozwiązań scenicznych, które zapadają w pamięć. Do tego dodajmy wyśmienitą grę prowadzących aktorów: Ignacego Gogolewskiego wstrząsający w finałowej scenie śmierci, za każdym razem inny w kolejnych wcieleniach Aktora, Priama i Jakuba, jako człowiek sztuki, rozum wcielony i patriarchalna mądrość przywódcy), Krzysztofa Kolbergera (niemal przeestetyzowany Parys i płonący odwetem Ezaw), Mariusza Bonaszewskiego, Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej i Doroty Landowskiej. To dość powodów, aby spotkać się z tym przedziwnym Wyspiańskim. Przedziwnym, ponieważ mimo trafności poszczególnych rozwiązań i ról, powstałe widowisko odtrąca widza hermetycznością, nie wzbudza koniecznego dreszczu emocji, choć budzi niepokój swoją tajemniczością. Zasada ożywienia postaci ze świata sztuki, obecnych w katedrze, uczłowieczenie rzeźb i postaci z tkanin to jest czytelne i nie rodzi wątpliwości. Te powstają później. Dramat w inscenizacji Peryta rozpada się na segmenty, których nie scala jednocząca myśl, a niejasna wymowa śmierci Aktora, śniącego swój ostatni sen o zmartwychwstaniu, stawia podwójny znak zapytania. Nie tyle, co mianowicie chciał reżyser w ten sposób osiągnąć, bo odpowiedzi może być bardzo wiele, ile czy Konrad może kogokolwiek dzisiaj za sobą pociągnąć. Czy nie mamy do czynienia z pięknym, ale całkowicie już wystudzonym reliktem przeszłości? Zamiast "zwycięskich skier, co płoną pod stopami" Ryszard Peryt zaśpiewał pieśń o popiołach...