Artykuły

Ta bajka w Operze pachnie naftaliną

"Mały Lord" w reż. Janusza Szydłowskiego w Operze Krakowskiej w Krakowie. Pisze Łukasz Maciejewski w Polsce Gazecie Krakowskiej.

Nietypowa premiera. Wystawiony w Operze Krakowskiej spektakl "Mały lord" Stevena Markwicka, na podstawie powieści Frances Hodgson Burnett, w reżyserii Janusza Szydłowskiego, niewiele różni się od standardowej premiery teatru dziecięcego. Gdyby nie udział orkiestry, chóru i baletu, różnice byłyby niemal niedostrzegalne. Muzycznie było zaledwie poprawnie, wokalnie - poniżej średniej.

Zastanawiam się, kto jest odbiorcą tego spektaklu. Zapomniane utwory Burnett, pisarki, która przed wiekiem, taśmowo produkowała powieści dla dzieci i młodzieży, to, może z wyjątkiem "Tajemniczego ogrodu", czcigodne ramoty. Wątpię, żeby pokolenie dzieciaków wychowane na grach komputerowych ekscytowała opowieść o idealnym, grzecznym chłopczyku w rajstopkach, jego perfekcyjnej mamusi i świecie pozbawionym defektów. "Mały lord" jest jak powieści Makuszyńskiego. Ma to pewien wdzięk, wyraźne pedagogiczne przesłanie i kilkoro ujmujących bohaterów. Ale całość na kilometr pachnie naftaliną.

Spektakl w reżyserii Janusza Szydłowskiego jest również z założenia oldskulowy. Nikt tutaj nie polemizuje z niczym. Kompozycje Markwicka są po hollywoodzku uładzone i po broadwayowsku melodyjne. Ale niemal każdy utwór to jedynie klisze z zasłyszanych wcześniej melodii, szlagierów muzyki filmowej. Jedynym oryginalnym konceptem Markwicka było przeniesienie akcji z XIX, na początek XX wieku. Dzięki temu zabiegowi w spektaklu pojawił się na przykład ożywczy ragtime.

Fabularnie i inscenizacyjnie oglądamy jednak ckliwą opowieść babuni w bardzo starych dekoracjach. To historia miłego chłopca, Cedrica (Dominik Dworak), który z ubogiego domu w Ameryce trafia do pałacu oschłego dziadka, Księcia (Andrzej Biegun wyraźnie nie w formie).

Hodgson Burnett była dzieckiem swoich czasów. Dzisiaj jednak jej przedemancypacyjna bajka robi nieprzyjemne wrażenie. Zaczarowany świat w "Małym lordzie" jest nie tylko nieprawdziwy, ale także w pewnym sensie ordynarny. Kobiety pełnią w nim dwie role - ustępującej we wszystkim pola mężczyznom, łkającej matki pocieszycielki (urodziwa, ale kiepska wokalnie Magdalena Walach), która zadziwiająco bezproblemowo zgadza się na rozłąkę z ukochanym synem, oraz wrednej manipulatorki, pijaczki i intrygantki uosabianej przez Minnę (Marta Bizoń). Sto lat temu taki portret rzeczywistości z "wyższych sfer" był być może do przyjęcia, dzisiaj wydaje się idiotyzmem.

Mniejsza jednak o interpretację socjologiczną. Spektakl adresowany do dzieci powinien być przede wszystkim kolorowy, atrakcyjny i uwodzicielski. Tymczasem "Mały lord" w Operze Krakowskiej jest toporny, oczywisty i staroświecki. Miejscami nawet atrakcyjny choreograficznie i tanecznie, finezyjny inscenizacyjnie, ale zbyt akademicki i ugrzeczniony. Plusem widowiska jest natomiast rola Cedrica - Dominika Dworaka, który niedobory wokalne nadrabia naturalnością i wdziękiem.

Świetnie zabrzmiały także polskie teksty piosenek inteligentnie przetłumaczone przez Rafała Dziwisza. Ale prawdziwą gwiazdą "Małego lorda" jest rewelacyjna Marta Bizoń, dystansująca wokalnie całą konkurencję. Kiedy Bizoń zaczyna partię pyskatej Minny, w zasadzie jedynej obdarzonej charakterem postaci w tej polukrowanej historii, widownia nagle się ożywia. W spektaklu, którego główną atrakcją scenograficzną są szpetne płachty z wyobrażeniem pałacowego ogrodu lub fasady zamku Dorincourtów, wreszcie pojawiają się ludzkie emocje, wkracza życie.

Niestety, Marta Bizoń dostała do zaśpiewania tylko jedną piosenkę. Reszta to drzemka dobrych intencji. Przesłodzone.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji