Artykuły

Wesołe wdówki wyszły bokiem

Kuriozum zmaterializowało się: w Teatrze Wielkim i Muzycznym w Łodzi odbyły się premiery "Wesołej wdówki" Lehara.

To, co pod swoim szyldem pokazał Teatr Wielki, porównać można jedynie do lumpeksu, w którym eksplodowała bomba. Kretynizmy, jakie mnożyły się na scenie niczym króliki, firmowała niejaka Annette Wolf, reżyserka z Niemiec. Artystka nie zauważyła w libretcie "Wesołej wdówki" ani jednej przewodniej myśli, czego konsekwencją stało się odarcie operetki (inna rzecz, nie najlepszej) z jakiejkolwiek myśli w ogóle.

Akcję, toczącą się w Paryżu, pani Wolf umieściła w ostatnich 40 latach (na ścianie wisi jedna z "Monroe" Andy Warhola), nie wiadomo tylko w których, bo kostiumy to przegląd podmiejskiego bazaru na przestrzeni kilku epok. Dziwny i ten Paryż, i paryżanki, a jeszcze dziwniejsza ambasada nieistniejącego Pontevedra. W owej ambasadzie podczas rautu goście, na zmianę za służbą, chowają się do kanap, tancereczki wchodzą na mizerny pląs wprost z... kominka, tytułowa wdówka wychodzi z dołu sukienki (zapasowy dół, ma pod spodem), a wrażliwa publiczność wychodzi ze skóry. Inscenizacyjne prostactwo przerodziło się w chamstwo, gdy wdówka zaprosiła do siebie na przyjęcie á la Maxim. To już nie był nawet dom publiczny o fatalnej renomie, ale upadająca towarzyska agencja w Wygwizdowie Dolnym.

Niczym nieokiełznany bałagan (tu zdecydowanie nadużywam eufemizmu) panoszył się w każdym kącie sceny jak robactwo, a skojarzenia z owym lumpeksem dotyczą nie tylko warstwy estetycznej, lecz również inscenizacyjnej. Intelektualnej już nie, bo tej w tym spektaklu brak.

Nie jestem w stanie zrozumieć, jak Anna Cymmerman, śpiewaczka pięknie rozpoczynająca karierę rolami w "Dialogach karmelitanek" czy "Adrianie Lecouvreur", mogła przyjąć podobną propozycję, która tylko może zaszkodzić jej wizerunkowi, a i głosowi. Aktorsko i wokalnie jako Daniło dobrze wypadł Andrzej Kostrzewski, który dzień wcześniej w "Muzycznym" z o wiele mniejszym entuzjazmem partnerował grającej wdówkę Annie Walczak. Ta zaś okazała się niepodzielną królową sceny.

W przeintelektualizowanym przedstawieniu Tomasza Koniny Walczak stworzyła wokalną i aktorską kreację. Bo w "Muzycznym" "Wesoła wdówka" to poważny traktat o miłości dwojga ludzi, których kiedyś rozłączyły ambicjonalne uniesienia. Może z tym traktatem to przesada, bo za dużo w nim dygresji w formie skeczu, ale temperament spektaklu kojarzyć się może z nużącą nasiadówką, podczas której ktoś wygłasza mowę zupełnie nie á propos.

Bo przecież gdyby Lehar chciał napisać dramat, to pewnie by napisał. Ale on nie dość, że dał tytuł "Wesoła wdówka", to jeszcze ułożył z tego operetkę. I publiczność, kupując w kasie bilet, chce zobaczyć operetkę. Tego Tomasz Konina najwyraźniej nie przewidział. W postmodernistycznym klimacie i w znakomitych dekoracjach (Konina scenograf pokonał Koninę reżysera) toczy się w żółwim tempie opowieść o błędach w wyborach. Chwilami śmiać by się chciało, a tu bardziej płacz wskazany. Tomasz Konina nie rozwiązuje zagadki, dlaczego "Wesołą wdówkę" przerobił na smutną wdowę. Chyba nie tylko po to, by było oryginalnie?

W Teatrze Muzycznym w premierowy piątek Andrzej Kostrzewski wyraźnie oszczędzał siły na sobotnią premierę w "Wielkim". Niestety, ani w piątek w "Muzycznym", ani w sobotę w "Wielkim" siły nie zaprezentował Tomasz Jedz (Camille), wyraźnie borykający się z kryzysem wokalnym. Sukcesu nie odniosła Aleksandra Drzewicka (Walentyna w "Muzycznym"), za to Małgorzata Kulińska w tej samej roli w "Wielkim" wypadła zupełnie nieźle. Poprawnego Ireneusza Pietrasa (Zeta w "Muzycznym") zdystansował wokalnie i aktorsko wyśmienity Przemysław Rezner w "Wielkim". W "Wielkim" też orkiestra brzmiała lepiej niż w "Muzycznym", ale co z tego?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji