Artykuły

Czułość dla kurtyzan

Kilka razy odkładana "Traviata" Giuseppe Verdiego - nareszcie weszła do repertuaru Teatru Wielkiego. Szkoda, że ta kochana przez publiczność na całym świecie opera w Poznaniu "grzeszy" kilkoma fabularnymi sprzecznościami.

Na obu przedstawieniach premierowych - i w niedzielę, i we wtorek - na widowni poszły w ruch chusteczki. Sądzę, że na "Traviatę" będą chodzić ci, którzy lubią się wzruszać nastrojową muzyką i płakać nad melodramatyczną historią nieszczęśliwych kochanków.

Opera przeniesiona wstecz

"Mam niewyczerpaną słabość do kurtyzan" - pisał Aleksander Dumas syn w "Damie Kameliowej". Na podstawie tej powieści Francesco Maria Piave napisał libretto opery Verdiego. Publiczności weneckiej z roku 1853, kiedy to po raz pierwszy wystawiono "Traviatę", opera Verdiego jednak zupełnie się nie podobała. Oburzeni widzowie - przyzwyczajeni do bohaterów operowych umieszczonych w odległej przeszłości i odzianych w historyczne kostiumy - nie chcieli oglądać spektaklu mówiącego o czasach im współczesnych. Nie akceptowali też kobiety lekkich obyczajów jako głównej bohaterki. Nie rozumieli dzieła, w którym mówi się o namiętnościach w sposób tak bezpośredni, tak intymny.

Po tym niepowodzeniu niemal do końca XIX wieku wystawiając "Traviatę" lokowano akcję w latach panowania Ludwika XIV. Także pierwsze przedstawienie opery w Poznaniu 12 grudnia 1873 roku miało w podtytule adnotację: "Rzecz dzieje się w Paryżu i jego okolicy, ok. roku 1700".

Sprzeczności na scenie

Zupełnie inaczej postąpili po ponad stuleciu twórcy inscenizacji opery Verdiego w Teatrze Wielkim. Sądząc po kankanowych (zresztą kolorystycznie paskudnych) strojach wyuzdanych dziewcząt z domu publicznego - przenieśli ją w epokę XIX-wiecznego fin de siecle'u, zabrakło im jednak konsekwencji. Główni bohaterowie - Violetta, Alfred i jego ojciec - przyodziani są w kostiumy zgodne z wymogami libretta, a więc z połowy wieku.

Również z powodu braku konsekwencji nie przypadły mi do gustu pomysły inscenizacyjne. Zmiany, jakie w fabule poczynił Marek Weiss-Grzesiński, spowodowały na scenie kilka sprzeczności. Akt I, który powinien rozgrywać się w eleganckim salonie Violetty, u Grzesińskiego ulokowany jest w obskurnym domu schadzek. Dlaczego jednak wszyscy obecni zachowują się jak jej goście, żegnają się po zakończeniu wieczoru i pozostawiają ją samą na tle "pokojów na godziny"? W scenie finałowej Violetta umiera nie we własnym łóżku, a w szpitalu. Skąd zatem stała obecność służącej, skąd zupełny brak zainteresowania konającą ze strony szpitalnego personelu i wzywanie lekarza z miasta?

Ogniste włosy i buzia dziecka

Niezręczności realizatorskie wynagrodziły publiczności śpiewające główną partię solistki - Iwona Hossa (w niedzielę) i Roma Jakubowska (we wtorek). Każda z nich inna, każda fascynująca.

Hossa, młodziutka, zaledwie 23-letnia studentka poznańskiej Akademii Muzycznej o przepięknej, giętkiej koloraturze, już bardzo sprawna wokalnie, jest Violettą - kobietą fatalną. Z burzą ognistych włosów i buzią dziecka koncentruje na sobie uwagę, pozostawiając swoich partnerów zupełnie w cieniu. Cieszę się, że dano jej zaśpiewać właśnie "Traviatę". Sądzę, że za kilka lat będzie to jej koronna rola, którą podbije świat.

Z kolei Jakubowska, filigranowa i krucha jak figurka z porcelany, była Violettą bardziej wzruszającą, bardziej pastelową. Wokalnie nie tak nieskazitelna w koloraturze, za to o cudownie słodkiej barwie głosu, pełnego liryzmu i ciepła. To dobry nabytek dla Teatru Wielkiego. Myślę, że dla Jakubowskiej warto przypomnieć "Cyganerię" Pucciniego - byłaby wymarzoną Mimi.

Partnerujący im panowie radzili sobie na scenie różnie. Najbardziej podobał mi się Jerzy Mechliński jako Germont. Piękna kantylena i ogromna muzykalność plasują jego występ bardzo wysoko. Cieszę się tym bardziej, że śpiewak ten nie zawsze prezentuje się z powodzeniem.

Recenzent też człowiek

Stronę muzyczną przedstawienia przygotowała Ewa Michnik z Wrocławia. Ku mojemu zdziwieniu nie było to odczytanie Verdiego kobiece, nastrojowe i ciepłe - a przecież muzyka "Traviaty" jest nastrojowa. Orkiestra brzmiała zaledwie poprawnie, prowadzona w nie zawsze sensownych tempach, po prostu nijako. Sytuację ratował świetnie dysponowany chór.

Mimo niezbyt fortunnych pomysłów inscenizacyjnych i nieciekawej partii orkiestrowej to właśnie obu Violettom i chórowi zawdzięczam chwile muzycznych zachwytów, które przeżyłam wraz z rozentuzjazmowaną publicznością. Bo - wbrew pozorom - recenzent też człowiek i potrafi się wzruszyć do łez.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji