Artykuły

Jubileuszowy "Fantazy"

Teatr Polski w Warszawie obchodził zeszłego tygodnia swój jubileusz. Trzydziestopięciolecia! Z tym Jubileuszem wiązał się drugi jubileusz, jubileusz Arnolda Szyfmana, który czterdzieści lat temu po raz pierwszy został dyrektorem teatru. To jeszcze żaden rekord. Rekordem jest suma lat dyrektury Szyfmana w Teatrze Polskim. Dwadzieścia pięć lat dyrektorstwa w jednym teatrze - to rekord europejski, a może nawet - jak twierdzi Karol Frycz - rekord dziejowy. Rekord, tym większe budzący zdumienie, że padł w naszym kraju, w kraju zmian, wojen i rewolucyj, ciągle przewracających wszystko do góry nogami. Pisał już o tym ktoś niedawno i wyliczył, że po ostatnim przewrocie znalazł w Polsce tylko trzech ludzi, którzy się utrzymali na swoich dawnych wzniesieniach: Sapiehę na Wawelu, Szyfmana na Teatrze Polskim i Iwaszkiewicza na Stawiskach. Te trzy osobistości powinny razem obchodzić jakiś jubileusz za wytrzymałość.

Teatr Polski trzydzieści pięć lat temu wystawił na swoje otwarcie "Irydiona" Zygmunta Krasińskiego. Teraz zaś na swój jubileusz wystawił "Fantazego", który - jak wiadomo - jest pamfletem na tego Zygmunta. Pewnie stało się to przypadkiem, bo najczęściej wszystkie te zdarzenia, otwierające nagłe i nieoczekiwane perspektywy, zachodzą przypadkiem. Przyznać jednak trzeba, że to zestawienie "Irydiona" i "Fantazego" - ma swoją wymowę. Wielki, karkołomny i nadnaturalny "Irydion" i właśnie z takich karkołomności i nadnaturalności podrwiwający "Fantazy". Czy znaczy to że "Fantazy" jest lepszy i mądrzejszy? Nie sadzę i w to nie wchodzę. Jest nam tylko bliższy i bardziej nasz, bardziej na czasie. Nadaje się lepiej na przedstawienie na wielki dzwon dzisiaj, tak samo jak "Irydion" nadawał się tamtej epoce, której dech zapierało, kiedy słuchała "Irydiona", a którą - jak informuje Lorentowicz - niecierpliwił "Fantazy", że taki nie na serio. Nam dzisiaj wręcz odwrotnie: właśnie arcywzniosły i arcyromantyczny "Irydion" może się wydawać nierealny, a właśnie realniejszy i bardziej trzeźwy może się wydawać "Fantazy", chociaż też jest przesycony po brzegi romantyzmem. Tylko że innym, bardzo specyficznym. Romantyzm w "Fantazym", to romantyzm - jakby powiedział - pełen w stosunku do siebie pokory i dystansu, czy też - jakby powiedział Ważyk - romantyzm, który siebie poddaje samokrytyce.

"Fantazy" nosi drugi tytuł "Nowej Dejaniry". Zanim przejdę do nowej, wspomnę najpierw kim była stara Dejanira. To żona Herkulesa, który był wielkim siłaczem, ale kiepskim pływakiem. Toteż kiedy się znalazł razem ze swoją panią nad pewną rzeką, musiał skorzystać z pomocy centaura Nessusa, by mu przeniósł połowicę na drugi brzeg. Potem się jednak zirytował, jak się irytuje każdy mąż na widok innego mężczyzny, który coś lepiej potrafi, i wpakował mu strzałę w zadek. Mit ten, którego mi się nie udało opowiedzieć z należnym szacunkiem, jest w swej wersji autentycznej mitem bardzo serio. Nie u Słowackiego! Nowa Dejanira u Słowackiego to stara, śmieszna baba z "twarzą kuchcianą w fontaziu czerwonym, której porwanie nastąpiło przez nieporozumienie. Z tej całej historii i z całego mitu Słowacki pokpiwa. Podaje go w zmodernizowanej wersji: śmiesznej. Tak więc nie tylko zdobywa się na dystans w stosunku do pasji romantyzowania, ale i do pasji mitologizowania. Mało mu tego! W "Fantazym" również drwiąco przysłuchuje się temu, co musiało mu być najdroższe jako romantykowi: własnej poetyckiej mowie. - "Tej - jak powiada sam - kaszy z gwiazd, z dyamentów - z kwiatów"...

Ciekawe, że ten półdrwiący stosunek do własnych środków i do własnej postawy w "Fantazym" jeszcze dodaje głębi stosunkowi Słowackiego do cudzych postaw i do cudzych spraw. Jakoś tu w "Fantazym" wszystko jest bardziej ludzkie, głębsze, delikatniejsze. Zwłaszcza przy lekturze raz po raz odnosi się wrażenie, że to przesycone przekorą traktowanie obowiązującej ówcześnie religii artystycznej - mówię o romantyzmie - wzbogaca inwencje i zbliża Słowackiego do ludzi. Odrywa od baśni, od legend, od historii, osadza we własnej współczesności. Słowacki pisze "Fantazego" w r. 1841, w tymże roku, w którym "Fantazy" niby to się dzieje. Pisze go z ogromną swobodą, śmiałością, coraz to wyskakują mu spod pióra sceny bez żadnych literackich filiacji, zdumiewające świeżością i siła. Akt piąty "Fantazego" z niczym się nie da porównać. Z dwu połów złożony, z pierwszej - gdzie Fantazy rozprawia o samobójstwie, tyle, tak pięknie, tak oszałamiająco, i z drugiej - gdzie major popełnia samobójstwo tak skromnie, tak po prostu. Gdzie u Słowackiego scena takiej siły? Gdzie podobna w literaturze? A hrabina Idalia, ta "rozwódka, sąsiadka", w pierwszym akcie pół-śmieszna, jak się od swojej śmieszności zwolna, po ludzku, oddala, jak - i ona także "cudownie ogromnieje". - Zdaniem historyków literatury, to pani Joanna Bobrowa, w której się podkochiwał Słowacki, a Krasiński znalazł kochankę, bijąc Słowackiego na głowę. Stąd przy przenoszeniu tego modelu na papier zamierzona przez Słowackiego cierpkość. Stąd również, w miarę pisania, zmiana. Bardzo zresztą charakterystyczna. W miarę pisania bowiem model przestaje być dla pisarza wspomnieniem, a zaczyna być jak ktoś obecny. Jeżeli czarował, zaczyna z powrotem czarować.

Teatr Polski przygotował się do jubileuszowego spektaklu z niezwykłą starannością. "Fantazego" powierzył znakomitemu, jak zawsze, Wiercińskiemu, oprawił w prześliczne dekoracje Roszkowskiej, opatrzył w delikatną muzykę Lutosławskiego. W sumie odniósł zwycięstwo, zastawił się, a postawił. O lepszym "Fantazym" marzyć dzisiaj było by nierealne. Zresztą należy on do utworów, które trzeba na scenie nie tyle zagrać, co wywołać, jak ducha na seansie. Czasem szczytowa obsada nie da rady, a uda się w innej. Podczas jubileuszowego przedstawienia ten duch w wielu scenach się ukazał.

Kogo na pierwszy ogień wymienić? Jana Kreczmara, który zapewne w strachu bożym wziął po Osterwie tę rolę, grywaną przez niego jeszcze po wojnie. Kreczmar był interesującym Fantazym. Zwłaszcza kiedy drwił i rezonował, w partiach lirycznych wydawał się za ostry, za suchy, w partiach wariackich za mało przekonywający. W wielkiej scenie dramatu, w której idąc do grobu jeszcze czaruje, był za mało urzekający. Musiał nawet Idalię za rękę pociągać, wlec na siłę, by uczynić jej postępowanie, jej kroki do grobowca, gdzie mają się oboje zabić, prawdopodobnymi. Sam głos Kreczmara, samo słowo nie wystarczało. A hrabina Idalia Janiny Romanówny? Trochę wiersz cięła na cząstki, ale ileż miała liryzmu. Jak pięknie odtworzyła powrót do domu na początku czwartego aktu. No, a jakiż portretowy wygląd, ile gracji! Podobnie Elżbieta Barszczewska, jako Diana, prześliczna, żarliwa, a jaka godna w słynnej reprymendzie dawanej Fantazemu pod koniec pierwszego aktu. A hrabina Respektowa? Kreowała ją Leokadia Pancewicz-Leszczyńska. Mówiła wiersz jak anioł, wyglądała jak posąg, tylko traktowała swoją hrabinę za poważnie. Miłą, żywą znakomicie podającą tekst Stelkę wyszukał sobie teatr w osobie Zofii Mrozowskiej.

Doskonałym Janem, zesłanym na Sybir w sołdaty, był Mieczysław Milecki, z roli na rolę coraz większy i głębszy artysta. Jego pieśń w drugim akcie - "Jam nie wasz!" - ni to śpiew, ni to wycie, poruszała do głębi. A rozmowy ze Stellą, z majorem, z księdzem Logą. Wyborne! Księdzem był Brydziński. Świetny artysta. Ileż tkliwości miał w sobie jego kapłan-dziaduś. Respektem był Bracki. Bardziej ojciec niż wielki pan. Oczywiście mówiąc już w skali odcieni. Na koniec - Aleksander Zelwerowicz, chwała naszego teatru, jak zawsze pełen animuszu i subtelności. Rola majora to dla niego coś na jeden ząb. Kto wie nawet, czy nie zanadto na jeden. Uderzało to w ostatniej scenie, w wielkiej arii konającego starucha, tej arii, która najczęściej się tak widzowi dłuży, nieprawdopodobnie. Mimo niezwykłego talentu Zelwerowicza, w tym spektaklu przygotowanym na jubileusz dłużyła się też. Major jęczał, i tylko jęczał. A przecież to umiera żołnierz, który tymi niekończącymi się opowieściami trzyma się resztek życia, tymi opowieściami i refleksjami, które, przynajmniej w lekturze, mają ton żywy, gwałtowny. Toż nawet hrabina Idalia w pewnej chwili woła: - "Na Boga, Majorze! Krew ci się rzuca do rany... mów spokojnie!" U Zelwerowicza monotonny cień śmierci padł na całą scenę. Przygasił tempo.

Wspomniałem już o dekoracjach. Piękne były! Wspomniałem o reżyserii, świetnej! Można by się jednak spierać o samą zasadę przedstawienia. To był bardziej jubileusz niż "Fantazy". Z większym naciskiem położonym na to, co tu jest głębią w sztuce, niż na to, co jest w niej zabawą. Na to, co jest w niej stylem, niż na to, co jest w niej drwiną. Przez znaczną część sztuki Słowacki ironizuje, robi z Idalii i Fantazego parę wariatów. Zgodnie zresztą z ich prototypami, o których nawet powściągliwy ojciec Zygmunta, stary jenerał Wincenty pisał: - "Jam zmęczony głupstwem Zygmunta z p. Bóbr, które z nich więcej wariat, nie mogę osądzić" - A gdzie indziej: - "W całej tej awanturze nie ma nic miłości, jest kaprys, imaginacja i zdaje mu się, że jest bohaterem romansu i viktimo przesądów i władzy rodzicielskiej". - Tej ironii i imaginacji, i kaprysu mało było w spektaklu. Głównie u Roszkowskiej. która dała dekoracje śliczne, lecz zrównoważone. Nabudowała salonów, krzyżów i drzew, cudownych, zwłaszcza jeśli chodzi o te pierwsze. "Fantazy" w nich jednak spoważniał. Ale nie wybredzajmy! Spektakl był piękny. Jeden z najlepszych. Taki, którego się nie da zapomnieć.

[data publikacji artykułu nieznana]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji