Szkoła miłości
Przed 50 laty, jeszcze w 1916 r., Boy przełożył dziesięć komedii Marivaux uważając, że z bogatego dorobku tego pisarza stanowią one bez mała wszystko, co może dziś wytrzymać próbę sceny. Zakochany we francuskiej literaturze tłumacz okazał się zresztą optymistą, bo właściwie poza "Igraszkami trafu i miłości" żadna ze sztuk Marivaux nie zdobyła naszych teatrów. Inne jego komedie były grywane niezmiernie rzadko i bez większego sukcesu.
Poznański Teatr Telewizji, który bardzo rzadko widujemy na naszych ekranach, zdecydował się na krok nader śmiały, bo sięgnął po zupełnie w Polsce nie znaną, nawet przez Boya pominiętą "Szkołę miłości" i przedstawił ją w nowym przekładzie S. Hebanowskiego. Wydaje mi się jednak, że gra nie warta była świeczki, że trud znakomitego tłumacza i wysiłek aktorów nie został - i nie mógł być - uwieńczony sukcesem.
Marivaux jest uznanym piewcą miłości. Zwykliśmy przypisywać mu bezbłędną znajomość ludzkich, zwłaszcza kobiecych serc, dar ukazywania mechanizmu przeżyć i postępowania zakochanych, mistrzostwa dialogu kapryśnego i lekkiego jak pianka. Z pojęciem "marivaudage" kojarzymy zawsze takie słowa jak subtelność, delikatność, wyrafinowany dowcip, a przede wszystkim poezja. Niezrównany Boy nazywa komedie Marivaux "wykwintnym ogrodem, w którym sztuką ogrodnika wypielęgnowane kwiaty mieszają w ciepły wieczór swe upajające wonie".
Niestety, w "Szkole miłości" ani rusz nie mogłem doszukać się tak wychwalanych zalet komediopisarstwa Marivaux. Część winy jestem nawet skłonny przypisać samemu sobie, bo jakoś nie bawią mnie komedie, których wszystkie postacie są od pierwszej chwili rozszyfrowane, zaszufladkowane i opatrzone etykietkami, w których nie ma ani jednej prawdziwie zabawnej sytuacji i ani jednego dowcipu. Pokrewieństwa z włoską komedią renesansową, które tak wyraźnie widać w "Szkole miłości", interesują zapewne teatrologów, nie sądzę jednak, aby chwyty z niej zaczerpnięte mogły zachwycać współczesnego widza. Także sceniczne przebieranki i wynikające z nich naiwne nieporozumienia przestają nas zwykle bawić już w dziesiątym roku życia. Obawiam się, że decydując się na wystawienie tej słabiutkiej komedyjki kierowano się bardziej pasją historyczno-literacką w tropieniu nieznanych ciekawostek niż znajomością gustów i zainteresowań szerokiego audytorium telewizyjnego. Martwego dziś całkowicie tekstu nie mogła wskrzesić ani gra aktorów, ani nawet wstawki baletowe.