Szkoła miłości
Amorki Bouchera i pasterki Watteau, Astrea i Celadon, arkadyjscy bohaterowie sielskich romansów... Wszystko to składa się na ową przedziwną epokę rokokowych buduarów pani de Pompadour i przeprowadzek z wytwornych salonów pałacu w głąb wersalskiego parku, gdzie Maria Antonina i jej dwór wiedli życie "prawie tak proste, jak życie zwykłych pasterzy"; na epokę, w której forma przeważała nad treścią, a wytworność stylu stała się obowiązującym kanonem nie tylko w literaturze. Niepoślednie w owej epoce stanowisko przypada twórczości Pierre Carlet de Chamblain de Marivaux, powieściopisarza i poety, publicysty i satyryka, ale przede wszystkim poety teatru, najwybitniejszego, jakiego wydała, obfita już w tradycje, dramaturgia francuska w pierwszej połowie wieku osiemnastego. Wystawiane w Paryżu, na scenie komedii włoskiej, sztuki Marivaux cieszyły się wielkim powodzeniem, bawiąc publiczność miłosnymi perypetiami swoich bohaterów. Bo właśnie miłość jest główną sprawą w utworach Marivaux.
Wolter, skądinąd wielka gwiazda i bawidamek europejskich dworów, z pogardą powiedział o nim, że "ważył pustkę w pajęczej sieci". Ba, ale jak on to robił! Jego dialog ma zwiewność salonowej konwersacji w najlepszym wydaniu. Zdumiewa jego precyzja i trafność, dowcip i wdzięk. No i... czy miłość jest doprawdy sprawą błahą?
Motywacja psychologiczna igraszek trafu i miłości pozbawiona jest w wydaniu Marivaux nie tylko modnego w poprzednim wieku koturnu, lecz również współczesnego naszemu autorowi sentymentalizmu. Bo Marivaux jest jedyny i niepowtarzalny i dlatego zapewne tak trudno go grać, o czym przekonaliśmy się w czasie przedstawienia "Szkoły miłości", nadanej przez poznański teatr telewizji w reżyserii Hoffmana i w nie najlepiej brzmiącym przekładzie Stanisława Hebanowskiego.
Na małym ekranie była i śpiewogra i balet, była zabawna subretka w wykonaniu Kazimiery Nogajówny. Nie najlepiej natomiast wypadła para młodych. Angelika - nawiasem mówiąc, nie rozumiem, czemu wymawiano to imię z niezmiernie pretensjonalnym francuskim akcentem - odznaczała się zbyt współczesną urodą i co więcej - grała również całkiem współczesną dziewczynę. Erast zaś przyszedł bardzo śpiący i prosto z... epoki Młodej Polski. No cóż, mówiąc słowami Marivaux, widocznie takie twarze są teraz w modzie. Rekompensatą dla pań mogły być wyjątkowo piękne suknie, demonstrowane przez aktorki, panowie, mniej zainteresowani strojami, mogli natomiast kontemplować z równie wielkim smakiem zaprojektowane wnętrza. Czar prysnął dopiero w momencie końcowego qui pro quo, które zostało wyreżyserowane bez najmniejszego względu na prawdopodobieństwo.
"Szkoła miłości" to typowa pozycja karnawałowa - rozrywka lekka i przyjemna. I dlatego zdała na pewno egzamin, gdyż - jak powiedział o Marivaux inny autorytet, Tadeusz Boy-Żeleński - "zapoznać się z jego dziełem byłoby niemal obowiązkiem, gdyby nie było po prostu przyjemnością".
Pozostaje jeszcze jedna, dość niepokojąca, sprawa. Otóż poznańska telewizja starała się dać sztuce możliwie frapującą oprawę. W związku z tym zaaranżowano nawet mały występ baletowy. I wszystko byłoby bardzo pięknie, tylko że tancerze tańczyli sobie, a kamery sobie... stały.