Artykuły

Nic już nie zostało do opowiedzenia

"Zapasiewicz gra Becketta" w reż. Antoniego Libery w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Jacek Wakar w Życiu.

Ciemność, wyłaniające się z mroku zarysy postaci, punktowe światło wydobywa pojedyncze sylwetki zatopione w czerni, po chwili jasne twarze. Trzy mikrodramaty: Katastrofa, Impromptu Ohio, Ostatnia taśma. Zostało w nich tylko to, bez czego nie ma teatru. Nie ma człowieka. Ciężkie oddechy, słowa, spojrzenia. Znowu Beckett, pisarz, poeta, który nie pisze, ale razi frazami, które dotykają, choć czasem trudno je usłyszeć. Tak niepostrzeżenie wpisują się w ciszę, w szmer powietrza. Zapasiewicz gra Becketta: tytuł tak prosty, że prostszy już być nie może. Rozpięty między dwoma światami. Światem teatru i literatury, który pochłania wszystko. Staje się całym światem, całym bólem. Najpierw jest szara postać na niskim postumencie, jakby była usypana z popiołu. Prochowiec, kapelusz z dość szerokim rondem, ręce schowane głęboko w kieszeniach, jakby przed nami był skarlały posąg, a nie żywy człowiek. Reżyser (Sławomir Pacek) wykrzykuje suchym, sztucznym, straszliwym głosem komendy. Kształtuje swojego aktora, odbierając mu resztki życia. I jeszcze: - Ogień - rozkaz rozbrzmiewający raz za razem, jakby na potwierdzenie, że przed tym teatrem, takim światem już nie ma ucieczki. I Asystentka (Olga Sawicka) podbiegająca z długą płonącą zapałką. Nie ma teatru, została dziwna gra, w której zasady dyktuje tylko tyran. Katastrofę rozumiano jako opowieść o dyktaturze,0 świecie bez Boga. Antoniemu Liberze bliżej w warszawskim Teatrze Powszechnym do myśli, że oto prawdziwa sztuka pozostanie. Protagonista (Zbigniew Zapasiewicz), to nędzne pokurczone ciało na żałosnym postumencie, w końcu podniesie głowę i wtedy padnie na nią snop światła. Jest tak, jakby wszystkie sceniczne reflektory skoncentrowały się na jedną chwilę na twarzy Zapasiewicza. Opowieść zatoczyła koło. - Niewiele już zostało do opowiedzenia - zaczyna Czytający. I po tym płyną słowa o tym, jak to opowieść została opowiedziana po raz ostatni. Bez odwrotu, prosto do nieodwołalnego końca. Czytający (Zapasiewicz) i Słuchający (Libera) przy jednym stole, z którego wątłe światło tworzy wysepkę w świecie tonącym w ciemności. W tym czytaniu i słuchaniu, w dwóch mężczyznach przy stole na tych kilkanaście minut zamyka się wszystko. Opowieść dobiegnie końca, słowa do cna wybrzmią w ciszy. I krótkie uderzenia w stół, którymi Słuchający nadaje zmienny rytm tej historii, a jednocześnie dyktuje jej powtarzalność, wprowadza nieuchronne opadające i wznoszące się kadencje. Teatr zamknięty w dwojgu ludziach, w tekście wyczytywanym z grubej księgi, której koniec oznacza koniec wszystkiego. Teatr okrutny w swej ostatecznej prostocie, sprowadzonej do niezbędnego minimum. Śmiertelny. Miała być nora, miał być - stary znużony człowiek: Krapp. Miała być - brudna biała koszula, rozpięta pod szyją, bez kołnierzyka. Miał mieć - rozczochrane siwe włosy, głos skrzeczący, charakterystyczną intonację. Tymczasem koszula właśnie wróciła od magla, wyprana i wykrochmalona. Kamizelka wcale nie wypłowiała. I jeszcze równo przystrzyżona broda, gładka fryzura. To nie jest Krapp Becketta. Jakież to byłoby przedstawienie, gdyby tę rolę zagrał Protagonista z Katastrofy, oglądanej ledwie dwadzieścia minut temu. A tak jest wybitny aktor, który tworzy kolejną sceniczną postać. Mogło być inaczej. Gdy Zapasiewicz podnosi głowę znad szpulowego magnetofonu i skrzeczącym głos i przedrzeźnia siebie sprzed lat, na chwilę wchodzi w niego Krapp. Ale nie mija nawet dłuższa chwila, i na powrót widzimy aktora, grubym murem odgradzającego się od swego bohatera. Jego kroczki, wycyzelowane, wyliczone, jak kazał Beckett, pozostają tylko perfekcyjną pantomimą. Oto artysta w kolejnych etiudach wg Ostatniej taśmy. Tu jedzenie banana, chwilę powtarzanie słowa - szpuuuuuula, jakby była tylko podszyta lekką drwiną zabawa. Dystyngowany aktor zna wszystkie tajniki swego warsztatu, więc w gładkiej koszuli i z idealnie przystrzyż brodą może udawać Krappa. Ale dystyngowany aktor nie będzie Krappem. Tego nie da się grać tak całkiem bezkarnie. Dziwny wieczór. Jubileusz wielkiego aktora sprowadzający aktorstwo do ostatniego minimum: to wspaniałe. A potem już rola ostateczna, coś jakby Beckettowski Lear, zagrana bezpiecznie, z dystansem, z przymrużeniem oka. A przecież blisko był inny teatr. Taki jak Beckett. Zdumiewające...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji