Artykuły

Poemat sceniczny o Janie Kochanowskim

W atmosferze słusznych ostrze­żeń przed ucieczką naszej dra­maturgii w rejony historii oraz specyficznych koleżeńskich ("do­brosąsiedzkich") szpileczek i przycinków z tej okazji, dostali­śmy dzieło o wartości literackiej niebagatelnej i rokującej trwa­łość, dzieło, którego realizacja sceniczna stała się świętem jed­nego z czołowych naszych zespo­łów teatralnych.

Z Janem Kochanowskim wcho­dzimy na złoty trakt naszej lite­ratury narodowej, naszej samo-wiedzy. Jak kiedyś tam nasz pra­szczur "zeszedł z drzewa", tak humanista wynurzył się z mroku "żywych kamieni" na jasność dnia, by uczyć się odtąd oglądać sprawy świata w naturalnym, nie spaczonym przez witraże, oświetleniu. Między tamtą a naszą rewolucją kładzie się wielka i pełna żywych treści analogia hi­storyczna. Nie tylko więc poecie, walczącemu o odbudowę rygorów naszej wersyfikacji będzie po­trzebny Kochanowski. Przyda się on i inteligentowi, nie całkiem jeszcze otrzeźwiałemu z czadów dwudziestolecia, i robotnikowi sięgającemu dziś coraz śmielej po wszystko, co ludzkie i godne czło­wieka, i chłopu wreszcie, chłopu, który ma postawić krok wielki przez cztery stulecia: od czasów Reja - w dzisiejsze. A przecież nie prosta to sprawa zejść z Ko­chanowskim "pod strzechy": - nawet chętnemu czytelnikowi wiedzy i wyobraźni nie starczy. Toteż sztukę postaciującą Kocha­nowskiego i humanizm czeka sza­cowna i pożyteczna kariera.

Czemu jednak wierszem? - pytamy w pierwszej chwili, by po namyśle odpowiedzieć: ależ tak, lepiej wierszem. Kochanowski wierszem, to nie to samo co Mic­kiewicz wierszem. Nie przenośmy romantycznego, a raczej współ­czesnego spojrzenia na warsztat językowy - w czasy, gdzie forma językowa dziś dla nas komunika­tywna dopiero kiełkowała.

"Ważyk pisał: - "niestety, po­ezja Kochanowskiego jest bar­dziej zrozumiała niż jego proza". U Brucknera znajdujemy wyjaś­nienie tego zjawiska, od strony wersyfikacji zajmuje się nim. M. Dłuska. Nasz pierwszy klasyk ła­mał się w wierszu z tym wszyst­kim, co było dlań codziennością językową i wersyfikatorską. Trzebił zwroty potoczne, przesta­rzałe, rubaszne, gwarowe - dążył do języka wzorowego i poetyki ry­gorystycznej. "Zaczął się proces linienia językowego" pisze swym jędrnym słownikiem Bruckner. Operacja była bezlitosna, boleje nad nią Mickiewicz w prelekcjach pa­ryskich, ale dzięki niej wiersze Kochanowskiego mówią dziś do nas językiem żywym, gdy proza pozostała w muzeum historii. Ten więc język poety znamy i ten nas obchodzi. I Maliszewski łatwiej mógł się zbliżyć do epoki poprzez wiersz niż poprzez prozę. Tak­towniej przede wszystkim, bo stylizacja tym jest taktowniejsza,

im przedział językowy mniejszy. Jedno tylko - przyzwyczajając nasze ucho do wzorca rytmiczne­go tego samego, co i w większości cytowanych fragmentów poety, naraża nas w teatrze na taką nie­spodziankę, że i te cytaty odbie­rzemy jako naturalny tok mowy, czyli jako - prozę! Oczywiście, czujny aktor częściowo może ten efekt złagodzić interpretacją, częściowo również przychodzi mu z pomocą i autor, dając przed cy­tatami rymowanymi większe par­tie sztuki wierszem białym. Coś jednak z tego wrażenia pozosta­je.

Nie od rzeczy będzie może pod­kreślić i popularyzatorski walor tej formy. Jeśli sztuka ma tra­fić (a powinna!) do szerokiego

widza i wykonawcy (z teatrami amatorskimi włącznie), to bez kwestii, wiersz jej i język - kla­rowny, dobrze niosący treść, sty­lizowany z umiarem, tak w lek­syce jak i w składni - odegrać może tylko pożądaną rolę pośred­nika, przybliżyć do autentyku mistrza z Czarnolasu. Nie tu miejsce na analizę literacką, trze­ba jednak powiedzieć, że obcując z Kochanowskim, przezwyciężył autor rozpowszechnione maniery post-romantyczne i młodopolskie co najmniej w granicach naszego dzisiejszego na nie uczulenia, a z drugiej strony niemało zrobił dla jędrności frazy; umiał też zasto­sować wiele subtelnych środków, by uniknąć monotonii i nudy. (Równolegle należałoby mówić o pomysłowej i wielce rozmaitej fakturze dramaturgicznej, o hu­morze, ironii, zestawieniach kon­trastowych, ale to już gdzie in­dziej). Do wyjątków należą nie­wielkie fragmenty "poetyzujące", tak samo pewne zwiotczenia re­toryczne (np. po "wzięłaś mi pierścień, tedy już i serce przemień", wiersz "pierścień serca nie wiąże" aż się prosi o jędrniejszy czasownik); są to jednak szczególiki łatwe do oszlifowania. Jedno zastrzeżenie poważniejsze, bo dramaturgia tu zbiega się z estetyką. Oto w rozmowie ostat­niej poety z Wojewodzianką moc­no i efektownie broni ona swej filozofii życiowej. Odpowiedź poety jest słabsza, a - co gorzej - właśnie poetyzująca. Przez chwilę jakby Skierka z "Ballady­ny" mówił, a nie sekretarz kró­lewski. A wiemy przecie, że gdy śpiewał "przeciwiając się świer­czom, które nad łąkami" ufny że jego "czułe noce" opłacą się u po­tomności - nie naturę miał w centrum uwagi, tylko człowieka, inaczej, że "przyroda nie intere­suje Kochanowskiego sama przez się" (Chlebowski).

Do miejsc szczególnej piękno­ści należy opowieść Anny o losie żony poety (akt III), prosta a peł­na poezji oraz - w zupełnie innym rodzaju, ściśle dramaturgicznym - cała wielka scena familijna rozpoczynająca sztukę. Gdzie ten warszawski rodak, czyli miesz­czuch zatracony, podpatrzył ży­cie dworu, dostępne tylko do woj­ny i to w najbardziej zapadłych powiatach?! Prawda żywa tych scen, te czułości przeplatane fi­nansami, zamknięta została w wierszu jak mucha w bursztynie. Jakaż szkoda byłaby przerabiać to na prozę! Pamiętam, zaczą­łem latem czytać tę "Drogę do Czarnolasu" ot tak, dla porządku. Urzekła mnie ta scena, jechałem duszkiem do końca, a wyobraź­nia reżyserska smakowała gesty i sytuacje. I co postać, to rola, a przynajmniej barwny epizod.

Taki Filip, stryj poety. Najklasyczniejszy "stryjo" szlachec­ki, jakiego sobie można wyobra­zić, a postać całkowicie oryginal­na. Kauzyperda i kutwa, z jed­ną ręką na sercu a drugą na kie­sce, ciemny niby to brat łata, a sprytny po swojemu, zaścianko­wy, a gotów i do stolicy tropem jakiejś gratki podążyć; wraz z dwoma braćmi Jana ukazany na początku sztuki tworzy doskona­łe tło kontrastujące dla humani­stów. Gra go Henryk Borowski z całym smakiem i zrozumieniem postaci, wydobywając efekty ka­pitalne, zwłaszcza w rejestrze "chłopka - roztropka", jakiegoś Rzędziana wyższej nieco marki. Dla absolutnej doskonałości powinien by przecież śmielej roz­winąć wachlarz kontrastów, do­dać krewkość (nie wrodzoną, bo to by sprzeczne z temperamen­tem było, ale wyćwiczoną w powrzaskiwaniu na niższych od siebie), taką żeby koń rzeczywi­ście mógł się spłoszyć. (Tego ko­nia zresztą należy widzieć o pa­rę metrów ledwie od okna, gdzieś z boku przy koniowięzi; inaczej się wtedy wrzeszczy, lżej, a sku­teczniej, i uspokojenie się konia po odejściu od okna staje się zrozumiałe). Cieszą się ludzie na tę kreację i dziwują, że Borow­ski taki raptem polonus, a ja wspominam, jak to lat temu pięt­naście wspólnemu naszemu dy­rektorowi dziurę w brzuchu wierciłem o rolę Mazepy dla Bo­rowskiego i po raz niezliczony utwierdzam się, że warto było...

Albo wojewodzianka, przed­miot afektów Jana, sama w nim cośkolwiek zadurzona. Ale to wielka pani, głowy nie straci. Dumna, chciwa znaczenia i wła­dzy, strojąca się w łacińskie wiersze jak w złotogłowie, bo wiedza jest dla panów, nie dla pospólstwa, wiedza w jej oczach i Jana podnosi. To jakaś wcze­sna kuzynka owej Matyldy de la Mole ze Stendhala, a biorąc po naszemu - jedna z tych, dla których wznosiły się (i płonęły) zamki i pałace, tak chętnie dzi­siaj przez nas zwiedzane. Mocny to akord, rozbarwiony humorem, dworskością i literackimi smaka­mi: znowu sukces autora i ak­torki. W ustach Drapińskiej ła­cina wierszy śpiewa, a inteligen­cja i wszystkie wielkopańskie diabły tak autentycznie świecą jej z oczu, że tylko patrz i ucz się historii.

Ale niemniejszych pochwał godna jest Szaflarska za Anię, siostrę poety. Ania, w przeci­wieństwie do stryja, ma dać ton łączący, związać Jana z żyłką poetycką rodziny, z bytem zie­miańskim. Niesie ona motyw Czarnolasu, bywa powierniczką, jest orędowniczką interesów, a w potrzebie i honoru poety. Nie bar­dzo taka serdeczna szlachcianka leży w rodzaju Szaflarskiej, a przecież aktorka potrafiła prze­zwyciężyć i siebie i opór naszego oka, dając pełną satysfakcję au­torowi i widzom.

Wreszcie trzecia z pań mówią­cych pięknie, Dorota, przyszła pani Janowa Kochanowska, a na razie młodziutka strzyga - już bezwolna wobec poezji i patrzą­ca wobec tego na poetę jak na czarnoksiężnika. Mrozowskiej to wypadło ubawić nas w tej roli przy pierwszym spotkaniu, by w finale złapać za gardło wiersza­mi Kochanowskiego. Ci co byli, poświadczą, że nie zmarnowała okazji. Dramaturgicznie rzecz biorąc, ten chwyt z wierszami w ustach najmłodszej z osób na scenie jest obliczony jak piosen­ka o przepióreczce u Żeromskie­go. Niezawodne.

Do grona wspaniale krwistych wielmoży w naszej literaturze pretendować może Wojewoda. Nie jest on klasy swojej córki, ale z tej jabłoni tamto jabł­ko. Królewiątko podolskie. Białoszczyński świetnie pokazał przedsmak łupieżcy cieszącego się z góry na myśl o powiatach ziemi pszenicznej, które zagarnie, zna­komicie szermował frazesem w obronie prywaty, miał na zawoła­nie gładki zwrot dla braci szlach­ty i polor dla humanistów, bra­kło mu jednak opętania wielką grą polityczną.

Brata Doroty, Grzegorza Podlodowskiego gra A. Łapicki. Nie

chybiona to postać (co już jest, wobec ogólnikowości rysunku au­torskiego, zasługą teatru), ale ten główny przedstawiciel szla­checkiego obozu postępowego ma nam udzielić wielu informa­cji, a wiemy z góry, że choćby najlepiej mówił, niewiele powie, póki sam nie uzyska pełnej wi­zji i przeżycia. To nie jest spra­wa dobrej dykcji i logicznego akcentu.

Interesująco naszkicował Jaroń Patrycego Nideckiego. Uczony humanista i sekretarz królewski ukazany jest w służbie i w druż­bie. Nieobca mu biesiadna pio­senka, niedziwny i wybuch wiel­moży. Do tego dodał aktor od sie­bie ton najciekawszy: - jakąś nutkę znużenia i sceptycyzmu, bardzo trafiającą do przeko­nania. Ale znów cała porcja ra­cji i informacji i znów sytuacja ta sama: co w czytaniu jasne (lub prawie jasne), ze sceny zlatuje nijakie - martwe punkty w spe­ktaklu, przeczekiwane cierpliwie dla zasług poprzednich, tak jak w powieściach długie opisy przyro­dy...

Gąska, gospodarz zajazdu oraz panowie szlachta napisani są w duchu komedii rybałtowskiej. Tak też, z niemałym powodzeniem gra obżartucha - kręcirożna Lech Ordon.

I wreszcie sam mistrz Jan. Nim go Maliszewski ukaże, mówi o je­go chrapaniu, a ukazuje cieszą­cego się księgami i wonią jabłek. Nieoględność życiowa, niechęć do uganiania się za złotem i pańską łaską, oto następne cechy, które poznajemy. W akcie drugim - polityki flukta. Pisze poeta co myśli i co mu szepczą, a dzieła jego obracane są na czyjś poli­tyczny interes. Darmo się szar­pać, każdy chętnie talent i pióro kupi. Złota legenda o mecena­sach z bliska inaczej wygląda. Widzimy wielkodusznego wrażli­wego człowieka w sidłach swego czasu. I choć często dźwięczy ton renesansowy - spór literac­ki o mowę narodową, pieśń bie­siadna, styl myśli i styl miłości, choć dużo tu humoru i dużo wdzięku, to przecież bronić się trzeba tyleż co i atakować. Nie prosta to sprawa, u dworu sie­bie nie zaprzepaścić. Nie łatwo było zdobyć wobec wszechpotęg

prawo do mówienia o zwykłym sobie, o jednostce. Może poeta marzyć - Nidecki uśmiecha się sceptycznie. Ale w akcie trzecim sytuacja z marzeń budzi. Nauki i sztuki miały ukształtować lep­szego człowieka. V i r b o n u s, to cnota, czy tylko styl? Okazuje się, że jeśli chodzi o Wojewodziankę, poeta, który śpiewał "mnie twarz sama nie uwiedzie" dał się uwieść stylowi. I w po­lityce nie lepiej: łudzili się hu­maniści, że dość będzie całą szlachecką powszechność ukształcić, postawić przed nią wyższe wzory i lepsze ideały, a szczęśli­wość zstąpi na Rzeczpospolitą. Nie doceniali gry interesów, ani układu sił, nie potrafili szukać sobie sojuszników. A cóż gdy powszechność słuchać, słucha, ale jeno dźwięku miłego? To sobie a muzom? - "Postąpisz z dworu i gmachów złoconych"... Czy je­den tylko Kochanowski, czy w Polsce tylko tak? Bynajmniej. Oto dwaj czołowi twórcy progra­mu francuskiej "Plejady", Jo­achim du Bellay i Ronsard, ku­bek w kubek podobne przecho­dzą koleje, piękne programy zwi­jają w trąbkę i do odwrotu, w domowe ustronia. Aby potem ja­kiś "beznamiętny historyk" mógł powiedzieć - główną jednak si­łą poety była jego liryka... W ta­kiej chwili poeta może zwątpić w swoją rolę. Maliszewski uka­zuje taki moment zwątpienia i - natychmiastowy przeciwko nie­mu protest. I wierzymy, że zwątpienie jest chwilowe, że po­eta nigdy się nie podda, choć przyjdzie mu jeszcze nieraz wchodzić w pakty z możnymi. (Tak np. - cała "Odprawa posłów greckich" tchnie ideą pokoju, ale Zamojskiemu potrzebny był in­ny wydźwięk, toteż ostatnie pięć linijek zostało dopisane wbrew duchowi całości). Słowa o poko­ju są najmocniejszą częścią ostatniej wypowiedzi Kochanow­skiego w "Drodze do Czarnolasu". By uniknąć szablonowej apoteo­zy Maliszewski usypia poetę po kryzysie. W ten sposób koniec i początek sztuki spięła klamra delikatnego humoru, a zbiorowy hołd przyjaciół i przypadkowych gburów szlacheckich nabiera ja­kiegoś jasełkowego wdzięku.

Marian Wyrzykowski zagrał Kochanowskiego tak, jak sobie tylko można było tego życzyć, ja­każ prostota, ile ciepła, ile ludz­kich, prawdziwych strun. Humanus, mitis et benignus (ludzki, łagodny i uczyn­ny), "obdarzony cnotą życzli­wości", słusznie "wzięty u wszech ludzi" był jego Kochanowski. Jak skłonny do żartu (z sie­bie przede wszystkim), jak wrażliwy i szybkozmienny w odczuwaniu, jak wielkoduszny w scenie z Grzegorzem. Nigdzie źdźbła pozy, werbalizmu, cele­bry, newroz, - nic z tych wyboi, w które tak łatwo wpada aktor galopując szlakiem ludzi nieprze­ciętnych. "Ogień swój dobywał z serca" - mówił o Kochanow­skim Mickiewicz - miał "pier­siowy ton". Szepnij to aktorowi, lubiącemu błyszczeć, a da ci taki ton piersiowy, że jękniesz. Ale Wyrzykowski nie krzywdził Ko­chanowskiego. Staram się przy­pomnieć sobie rolę podobną i przychodzi mi tylko Kaczałow jako Karamazow. Może tam więcej było siły, zaraźliwości, ale i nasz artysta ujmuje serca całej widowni. Piękna, bogata, eta­powa rola, i jak dobrze, że zwią­zana właśnie z tą postacią! A teraz - na czym polega do­niosłość tego spektaklu dla zespo­łu, więcej - punkt zwrotny? Na zwycięstwie wyobraźni.

Przyszła sztuka, która widocz­nie zbiegła się z potrzebami tak istotnymi, że wytworzyła ów bło­gosławiony napór treści i wyobra­żeń, pod działaniem którego nie możemy już pozostać beznamięt­ni. To co już wiemy o jej świecie oblega nas jak Erynie Orestesa, a nam jeszcze mało; cierpimy, gdy nie znamy wszystkiego, nie za­kosztowaliśmy pełni, czyli dzia­łania (a nie przedstawiania!) w okolicznościach wyznaczających wszędzie gęstych jak "wszę­dzie gęsty" jest nasz realny świat.

I to właśnie, tę potrzebę i czę­ściową jej realizację widzieliśmy na "Drodze do Czarnolasu". To właśnie sprawia, że stosunek pu­bliczności do tego spektaklu jest inny niż smakoszostwa estetycz­nego. Że wychodzimy z teatru głęboko poruszeni.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji