Artykuły

Teatr z ręką na pulsie spraw Narodu

Gdyby Karol Wojtyła nie został kapłanem, zapewne byłby wybitnym aktorem. A kto wie, czy nie najwybitniejszym polskim aktorem drugiej połowy XX wieku. Ci, którzy widzieli go na scenie Teatru Rapsodycznego, żywią takie przekonanie - pisze Temida Stankiewicz-Podhorecka w Naszym Dzienniku.

Aktorstwo i powołanie kapłańskie zdają się znajdować na przeciwnych biegunach. U Karola Wojtyły teatr zaś stał się rodzajem "przygotowania warsztatowego" do posługi kapłana. Talent aktorski i zdobyte umiejętności zaowocowały w ewangelizowaniu biskupim, a potem w sposobie przekazu nauczania papieskiego.

Fenomenalna pamięć, znakomicie ustawiony, silny głos o pięknej barwie i doskonałe nim operowanie, bezbłędna dykcja, tzw. nasycone treścią pauzowanie czy zawieszanie głosu oraz podkreślanie wagi wypowiadanych słów wyrazistym gestem i mimiką - to przecież elementy należące do aktorskiego arsenału środków wyrazu. Wszystko to dodawało specjalnej dramaturgii wystąpieniom Papieża. Nie dotykam tu oczywiście najważniejszej rzeczy, czyli treści przekazu. Głębokiej i wymagającej od wiernych pogłębiania wiedzy religijnej. I ta zadziwiająca łatwość nawiązywania kontaktu z ludźmi. Ona także ma zapewne źródło w teatralnym doświadczeniu Jana Pawła II.

Teatr, poezja, literatura fascynowały Karola Wojtyłę od dziecka. Niemały udział w formowaniu wrażliwości estetycznej u przyszłego aktora i poety, a potem kapłana, Papieża i - cały czas - poety, miał jego ojciec. Po śmierci matki troskliwą opieką otaczał syna, dbał o jego rozwój duchowy i intelektualny. Karol, jeszcze jako uczeń szkoły powszechnej, znał już poezję Cypriana Kamila Norwida, zwłaszcza "Fortepian Szopena", który ojciec często mu czytał. Nic dziwnego więc, że później, gdy brał udział w konkursie recytatorskim, mówił właśnie utwory Norwida. Tyle tylko, że był to poemat "Promethidion", utwór przepiękny i nasycony głęboką treścią, ale arcytrudny do recytacji. Chłopiec mówił z pełnym zrozumieniem i doskonałą dykcją.

Ukochany poeta światła - Norwid

Norwid pozostał Karolowi Wojtyle, a potem Janowi Pawłowi II najbliższym poetą na całe życie. Rozmiłowany w jego twórczości odwoływał się doń nie tylko w swoich tekstach literackich, lecz także w nauczaniu papieskim, w homiliach. Określał Norwida mianem jednego z największych poetów i myślicieli, jakich wydała chrześcijańska Europa. Wskazywał, że my wszyscy mamy wielki dług wdzięczności wobec niego. Ojciec Święty wspominał, iż z Norwidem łączy go bliska duchowa zażyłość datująca się jeszcze na lata gimnazjalne. "Cyprian Norwid pozostawił dzieło, z którego emanuje światło pozwalające wejść głębiej w prawdę naszego bycia człowiekiem, chrześcijaninem. Europejczykiem i Polakiem. Poezję Norwida kształtowała głęboka wiara w Boga oraz w nasze człowieczeństwo Boże" - mówił błogosławiony Papież.

Kontakt Karola Wojtyły z teatrem rozpoczął się bardzo wcześnie, jeszcze na etapie gimnazjum w rodzinnych Wadowicach. Jako uczeń piątej klasy gimnazjalnej na małej scenie amatorskiego teatru międzyszkolnego grał w "Antygonie" Sofoklesa rolę Hajmona, brata Ismeny. Pamiętamy wszyscy, kiedy podczas pielgrzymki do Polski w Wadowicach Ojciec Święty wyrecytował fragment swojej roli: "O ukochana siostro ma, Ismeno, czy ty nie widzisz, że z klęsk Edypowych żadnej na świecie los nam nie oszczędza?". Tytułową zaś Antygonę grała szkolna koleżanka Karola, późniejsza wielka, znakomita aktorka teatralna, Halina Kwiatkowska. Na wadowickiej scenie spotykali się wielokrotnie, czy to jako Gucio i Aniela w "Ślubach panieńskich" Aleksandra Fredry, czy w "Balladynie" Juliusza Słowackiego, gdzie Karol grał kilka postaci, w tym tak diametralnie różne charakterologicznie i zadaniowo jak Kirkor, bohater pozytywny, i Kostryn, czarny charakter, a więc całkowite przeciwieństwo tego pierwszego. To nawet dla profesjonalnego aktora jest zadaniem dość karkołomnym, a cóż mówić o nastolatku, gimnazjaliście. Tymczasem Karol Wojtyła poradził sobie doskonale. Różnorodność ról granych przez niego tego samego dnia w jednym przedstawieniu pokazuje, że równie dobrze potrafił wczuć się w rolę bohatera tragicznego, jak i zagrać postać komiczną.

Wielki, antyczny i romantyczny repertuar na szkolnej scenie, to rzecz niebywała. A działo się tak dzięki wyjątkowemu człowiekowi - Mieczysławowi Kotlarczykowi, który mieszkał w Wadowicach, interesował się teatrem i pragnął tę wrażliwość na wielką literaturę sceniczną przelać na młodzież gimnazjalną.

Jak po latach wspominał Jan Paweł II, jego zamiłowaniu do teatru początek dał właśnie Mieczysław Kotlarczyk, absolwent polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego, doktor nauk humanistycznych, pedagog, reżyser silnie zaangażowany w teatr wielkiego słowa. W Wadowicach założył Amatorski Teatr Powszechny, gdzie wystawiał utwory m.in. Juliusza Słowackiego, Stanisława Wyspiańskiego, Aleksandra Fredry. Należał do powstałej w 1940 roku "Unii", tajnego katolickiego podziemnego ugrupowania patriotycznego o charakterze ideowo-wychowawczym. Była to organizacja narodowo-katolicka mająca w swoim programie plany związane z odbudową niepodległej Polski opartej na zasadach katolickiej nauki społecznej. Do "Unii" należał także Karol Wojtyła i rapsodycy, czyli ci, którzy wchodzili w skład Teatru Rapsodycznego.

Teatr wielki myślą, duchem i patriotyzmem

Legendarny, nieoceniony, wielki myślą i duchem Teatr Rapsodyczny założył Mieczysław Kotlarczyk przy współudziale Karola Wojtyły w 1941 roku w Krakowie w warunkach konspiracyjnych, pod auspicjami "Unii". I trzeba powiedzieć, że, o dziwo, ten utajniony teatr działał niemal pod bokiem rezydującego na Wawelu Hansa Franka, szefa Generalnej Guberni. Tego samego, który wydał zakaz wszelkiej polskiej działalności artystycznej i literackiej. "Jakikolwiek ślad polskiej kultury musi być usunięty. Polska przestanie istnieć i nigdy się już nie odrodzi" - grzmiał. Zamknięto szkoły, uniwersytety, biblioteki. Teatr Słowackiego dostępny był tylko dla Niemców. Dzieła wielkich polskich poetów, a także utwory Fryderyka Chopina i pozostałych polskich kompozytorów były objęte zakazem. Hans Frank wiedział, że kiedy zabije się pamięć o dorobku narodowym i uśmierci się kulturę, to zarazem uśmierci się naród w jego tożsamości. Nawiasem mówiąc, tego, co dzieje się dziś w Polsce w sferze kultury, i co jest finansowane przez obecne władze, nie można nazwać inaczej jak zabijaniem tożsamości narodowej.

Teatr Rapsodyczny prócz roli stricte artystycznej był również wyrazem sprzeciwu, znakiem oporu myśli i ducha. Najpierw wobec niemieckiego, potem wobec sowieckiego okupanta i władz komunistycznych. Był także formą walki o kształt polskiej rzeczywistości. Poprzez dobór najwybitniejszych polskich dzieł Słowackiego, Mickiewicza, Krasińskiego, Norwida, Wyspiańskiego był realizowany program ideowy, który przypominając Polakom o ich wielkim dziedzictwie kulturalnym, kładł nacisk na zachowanie naszej tożsamości narodowej i religijnej. Zarazem kształtował także pewną formację intelektualną, kulturalną i etyczną. Dotyczyło to nie tylko aktorów, lecz również publiczności. I właśnie owa formacja dla jednego i drugiego okupanta była solą w oku.

Potrzeba powstania teatru słowa była bliska Kotlarczykowi, ale także Wojtyle. Realizację tej idei poprzedzały długie rozmowy Karola Wojtyły z Mieczysławem Kotlarczykiem, a istota sprawy tkwiła w szukaniu drogi do ocalenia tkanki narodowej Polaków. Teatr Rapsodyczny w tym wymiarze, w jakim widzieli go Wojtyła i Kotlarczyk, był właśnie tą drogą. W 1941 roku kilkuosobowa grupa - do której należał także Karol Wojtyła - odbyła tajne zebranie, na którym Mieczysław Kotlarczyk ogłosił powstanie teatru i przedstawił jego założenia programowe, artystyczno-ideowe. I tak się zaczęło.

W prywatnym mieszkaniu, przy szczelnie zasłoniętych oknach kilkunastoosobowa widownia doświadczała głębokich przeżyć artystycznych i patriotycznych. Pierwszą, konspiracyjną premierą Teatru Rapsodycznego był "Król Duch" Juliusza Słowackiego wystawiony 1 listopada 1941 roku. Na tle ciemnej kotary, na której zawieszono maskę Słowackiego, przy absolutnym skupieniu niewielkiej grupki widzów, Karol Wojtyła głosił słowa wieszcza. Skromna, "rapsodyczna" scenografia, obejmująca prócz wspomnianej kotary stojący nieopodal fortepian z ustawionym nań świecznikiem, pozwalała odbiorcy skupić całą uwagę na wypowiadanym słowie. Bo taka też była istota tego rapsodycznego teatru: słowo jako budulec najważniejszy, któremu wszystko inne jest podporządkowane. Warstwa plastyczna, gestyka i ruch były tu ograniczone do minimum, by nic nie rozpraszało uwagi widza i pozwalało wydobyć ze słowa zawartą w nim siłę przekazu.

Spowiedź księdza Robaka

Na to, jak wielką siłą dysponuje słowo poetyckie w aktorskiej interpretacji, wielokrotnie dawał dowód Karol Wojtyła na scenie Teatru Rapsodycznego. Wszystkie grane tu przez niego role należą do znakomitych, doskonałych. Ale widzom tego niezwykłego teatru chyba najbardziej zapisała się w pamięci rola księdza Robaka. Tej wybitnej kreacji aktorskiej Karola Wojtyły dramatycznie towarzyszyła okupacyjna rzeczywistość krakowskiej ulicy. Oto kiedy Karol Wojtyła wypowiadał słowa spowiedzi księdza Robaka, za oknem, przez niemieckie głośniki okupant donosił o zwycięstwie swoich wojsk na frontach. Dochodzący do mieszkania dźwięk był nadzwyczaj głośny i agresywny w tonie, lecz Karol Wojtyła nawet na chwilę nie przerwał swej kwestii. Nie dał się sprowokować złu. Nadal mówił tekst, wydobywając zeń jego najgłębsze treści i budował jedynie za pomocą słowa dynamikę wydarzeń i dramaturgię spektaklu. Przy oszczędności środków wyrazu i wewnętrznym skupieniu aktor Wojtyła ukazał wspaniałą muzyczność frazy, niezwykłe piękno arcypoematu Mickiewicza i jego siłę oddziaływania. Zwycięstwo dobra nad złem.

Ostatnim przedstawieniem, w którym zagrał przed wstąpieniem w 1942 roku do seminarium, był "Samuel Zborowski" Juliusza Słowackiego. Potem w Teatrze Rapsodycznym bywał już jako widz i przyjaciel teatru, wspomagający rapsodyków modlitwą czy Mszą Świętą w ich intencji. Co zresztą było im bardzo potrzebne w okresie okupacji, a jeszcze bardziej po wojnie, już w niby-wolnej Polsce, kiedy to Mieczysława Kotlarczyka wciąż nękały służby bezpieczeństwa. Teatr ten dwukrotnie zamykano, najpierw w 1953 roku, kiedy zaostrzyła się polityka komunistycznych władz wobec Kościoła. Potem, po reaktywowaniu sceny w 1957 roku, po raz wtóry zamknięto teatr w roku 1967. Tym razem na zawsze.

Karol Wojtyła, już jako kapłan, bronił teatru. W pisanych przez siebie szkicach z lat pięćdziesiątych, poświęconych Teatrowi Rapsodycznemu i jego twórcy, Mieczysławowi Kotlarczykowi, uzasadniał potrzebę istnienia takiej właśnie sceny. W 1958 roku pisał: "Teatr Rapsodyczny od pierwszego zaraz dnia swego powtórnego istnienia włączył się w nurt całej problematyki naszego politycznego i kulturalnego tysiąclecia w sposób dla siebie najwłaściwszy. To jest zasługa, o której nie wolno milczeć. Jest to równocześnie wyraz tego, jakimi kategoriami myśli się w tym teatrze. Ale właśnie ten sposób myślenia niesie równocześnie próbę sił: czy społeczeństwo potrafi podchwycić i docenić to, że w owym teatrze trzyma się rękę na pulsie wielkich spraw Narodu?".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji