Artykuły

"Obłęd" - dramat "ciemnej przestrzeni"

"Jeżeli przestrzeń przed "niewiadomym" się rozjaśnia - instynkt śmierci staje się niejako dynamizmem cząstkowym, doprowadza do szybszego lub powolniejszego zaniku dynamizmów niższych. Jeżeli ta przestrzeń nie rozjaśnia się - doprowadza on do choroby psychicznej, a nawet do samobójstwa." Kazimierz Dąbrowski

Bardzo trudno jest pisać o "obłędzie" nie będąc psychiatrą lub filozofem. Na jakie męki skazują człowieka owe "uczuciowe błyskawice" - olśnienia, wizje, prześladowania? Mamy wiele świadectw tych, którzy przebrnęli przez ten pełen kontrastów świat, rozbijany na atomy we własnych myślach, uczuciach i czynach.

Jednym z pierwszych był w tym stuleciu Clifford W. Beers, twórca ruchu higieny psychicznej, autor wydanej również w Polsce książki - "Umysł, który sam siebie odnalazł" (1948). Przejęty jego ideami wybitny psychiatra Kazimierz Dąbrowski zarysował projekt szpitala dla "tak zwanych umysłowo chorych": będzie to "ośrodek wielkiej, wszechstronnej wiedzy ludzkiej, przede wszystkim psychologicznej i moralnej oraz mądrej miłości". Będą tam odzyskiwać swe siły ci, "którzy stracili wiarę w siebie i w sens życia" - "nadmiernie miłujący a znajdujący pustkę w poszukiwaniu przedmiotu mdłości", załamani, smutni i niedojrzali - "pełni trwogi i drżenia o innych". Będzie tam można zaznać "dobroci, której zastrzyki mogą działać więcej od wszelkich innych zastrzyków"; będzie to miejsce "zaszczytne" świadczące o tym, że "potrzebujący jest na właściwej, królewskiej drodze rozwoju".

W jakim miejscu znalazł się ze swym dramatem Jerzy Krzysztoń - autor "Obłędu", którego rozpacz i osamotnienie zamknęły się w samobójstwie? Kazimierz Dąbrowski pisze - "Dobrze, że w społeczeństwach są psychoneurotycy i samobójcy. Świadczy to jednak dobrze o nich, a nie o społeczeństwie".

Z poczuciem winy trudno jest oceniać dzieło zostawione przez kogoś, kto poczuł się ostatecznie nie zrozumiany, opuszczony, radykalnie samotny. Trzeba jednak dokonać oceny, aby zrozumieć na czym polega sens zostawionego świadectwa. "Obłęd" jest epickim protokołem przeżyć sporządzonym przez cierpiącego pisarza. W tym protokole mieszają się zdarzenia, myśli, oceny. Jest w nim zarejestrowany świat "na indeksie", zapis fobii, iluzji, marzeń. Ogromna ilość wątków, portretów, szyfrów - wszystko to układa się w labirynt duchowy człowieka, który pragnie się z niego wydostać.

Ten wewnętrzny protokół z narady z samym sobą liczy ponad tysiąc stron. Trudno przebrnąć przez gęsty zapis, pełen obsesji, nawrotów, nie odczuwając zmęczenia. Książka wydana w trzech tomach nie nadaje się do czytania. Trzeba ją raczej studiować, aby zrozumieć świat taki, jak chciał go zaprezentować twórca. Czasem drobny, nic na pozór nie znaczący szczegół mówi więcej niż długie strony opisu.

Byłem bardzo ciekaw, jak do adaptacji podejdą realizatorzy spektaklu w Teatrze Polskim w Warszawie. Janusz Krasiński wyjaśnia - "Obłęd to dramat rozgrywający się w społecznym zgiełku - nie w pustce samotności" - "Marzyłem o tym, aby na scenie było tłoczno i nie statycznie". To założenie zostało niestety dokładnie zrealizowane przez reżysera - Jerzego Rakowieckiego. Scenarzysta zbyt pośpiesznie wybrał te fragmenty tekstu, które odwołują się do emocjonalnych stereotypów, gwarantujących wprawdzie poklask publiczności, ale zaciemniających refleksję Krzysztonia nad bólem świata. Potwierdza to reakcja widzów, którzy wybuchają oklaskami, przy ogromnym dowcipie i zdają się tracić zainteresowanie, gdy mowa o kwestiach wymagających większej wrażliwości moralnej. Czy zamiary i realizacja "Obłędu" nie sprzeniewierza się bólowi J. Krzysztonia?

Wydaje się, że zamysł scenariusza został oparty o klasyfikację, której dokonał w swojej analizie Antoni Kępiński - autor dzieła "Schizofrenia". Scenariusz sztuki wydaje się być ilustracją dla tez naukowca. Podział spektaklu na trzy części może odpowiadać trzem fazom schizofrenii: owładnięcie, adaptacja, degradacja (dementia praecox).

Dwie, z trzech części przedstawienia "ciągną się" w szpitalu. W pierwszej części, akcja toczy się w przedziale "opóźnionego" pociągu, potem na ulicy i wreszcie w domu. Spoza tej rzeczywistości są olbrzymia schody. Wejście na ich szczyt wiąże się z niebezpieczeństwami ale dopiero "na górze" Krzysztof doznaje "objawienia", staje się duchowym agentem Międzynarodówki Mózgów - wygłasza odpowiednie przemówienie.

Recenzentce "Tu i Teraz" przypomniało to wizję Kordiana na Mont Blanc i Wielką Improwizację. Mnie to przypomnienie wydaje się wtórne. Ta sama recenzentka zauważa, że aktor, który wykonuje ten "jakby cytat" - "jest cały czuciem i informacją". A zakłócenie równowagi psychicznej płynie stąd, że on "wie za wiele, czuje za wszystkich".

Czyżby? Gdyby Krzysztof Jana Englerta "cały" był "czuciem" jego dramat wyglądałby inaczej. Nieszczęście polega na tym, że zdaje mu się, iż wszystko wie i chce o tym wszystkich naokoło przekonać. Jakżeż to odległe od postawy Sokratesa, którego mądrości bohater nie tylko nie zrozumiał, ale nawet nie odczuł.

Tymczasem egzystencja Krzysztofa spełnia się w nadmiarze słów, które tracą swą ważność, zwłaszcza w konfrontacji z nadużywanymi w spektaklu symbolami. Podobnie symbole, gdy za dużo w ich obecności słów tracą swoje znaczenie. W tej sztuce za mało jest milczenia. Za dużo w nim przedmiotów i "martwych" postaci. Czy koniecznie trzeba wnosić na scenę kilkanaście łóżek, żeby przekazać grozę miejsca i bezmiar cierpienia. W tym nadmiarze gubi się dramat poszczególnego człowieka.

Więcej zdają się mówić o nieszczęściu drobne epizody niż główna rola. Oto Markiz (de Sade), którego gra Andrzej Żarnecki - delikatny, przemykający obok innych, z dobrocią w sercu - ten który tak wieloznacznie potrafi przemówić jednym słówkiem peut etre, gdy usłyszy pytanie - "czy tam jest wolność"? Ileż godności jest w postaci Księcia, gdy kolejny raz przeżywa stratę koni i gdy przemyśla błędy własnej służby u Napoleona, gdy się obraża lub gdy zapomina, co miał do powiedzenia. Można podziwiać grę Leszka Teleszyńskiego, który swoje krótkie dialogi wykonuje w sposób bezbłędny, budzący solidarność i estetyczne wzruszenia na najwyższym poziomie. Majstersztykiem aktorskim jest rola Dziadka, którą gra Janusz Zakrzeński - obraz zdziecinniałego "złodziejaszka" cukierków, który w końcu umiera podczas nocnej modlitwy. Nic nie szkodzi, że ten śmieszny staruszek - to J. Piłsudski, którego ducha spotkał J. Krzysztoń w "domu wariatów". Znakomite są w swych epizodycznych rolkach Sprzątaczki-Erynie, zwłaszcza Katarzyna Łaniewska bezradnie strasząca powtarzanym, co raz okrzykiem -"kuchnia wasza malowana".

Zarzut jaki chcę skierować do niektórych aktorów Teatru Polskiego dotyczy tego, iż nadużywają krzyku. Nadużywa go również Jan Englert - nie tylko w tym spektaklu. Ma skłonność do "podnoszenia dźwięku, co powoduje iż jego głos krystalizuje się jako forma krzykliwego płaczu. Daje pewien artystyczny atut w snach lirycznych. Ale razi sztucznością, gdy aktor prowadzi dialog z samym sobą lub gdy wygłasza monologi. Myślę, że gdyby ten wybitny aktor bardziej wierzył tajemnicom własnego głosu, niż reżyserowi, Krzysztof nie byłby tak pompatyczny. Nie trzeba zbyt głośno przemawiać do widza, aby zrozumiał, że "wewnętrzny płacz" i jego obciąża winą.

Spektakl jest przeniknięty dramatem rozpadu, instynktem śmierci. Kończy się przekleństwem-przestrogą, którą wygłasza Krzysztof: - "Tak kończy się obłęd mój, drodzy bracia i siostry, a zaczyna się wasz, który trwać będzie przez pokolenia". Kto wie, czy przez kształt przedstawienia realizatorzy nie potwierdzają już dziś proroctwa Krzysztonia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji