Artykuły

Miazga z "Casablanki"

"Casablanca" w reż. Michała Siegoczyńskiego w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Joanna Derkaczew w Gazecie Wyborczej.

Próba skompromitowania klasycznego filmu i jego melancholijnego wydźwięku byłaby ciekawa, gdyby nie przebiegała tak schematycznie. W teatralnej "Casablance" w warszawskim Powszechnym dostajemy dużo gróźb i hałasu, tylko efekt jest mizerny.

Pożytki ze zniszczenia mitu "Casablanki" są następujące: przestaniemy naiwnie wierzyć w romantyzm. Przekonamy się, że każdym spotkaniem kobiety i mężczyzny steruje wyłącznie libido. Zrozumiemy, że miłość to wojna, na której zarabiają niecni handlarze złudzeń. No i przypomnimy światu, że naziści byli źli, ale ludzie walczący z nazizmem też mają krew na rękach. Tak, sentymenty narosłe wokół filmu Michaela Curtiza trzeba jak najszybciej wymazać z ludzkiej pamięci i ocalić przyszłe pokolenia przed zgubnymi skutkami oczarowania filmem.

Do tego w każdym razie próbuje przekonać widzów Michał Siegoczyński. Reżyser, który zaczynał jako twórca spektakli "ciepłych, krzepiących, dających nadzieję" ("Elling" wg filmu Petera Nassa), a już z pewnością "delikatnych" (np. "HollyDay" wg "Śniadania u Tiffany'ego), od kilku lat wybierał coraz mroczniejsze klimaty. W inspirowanym powieścią Orwella spektaklu "2084" opowiadał, że w każdy związek wmontowany jest mechanizm autodestrukcji - lepiej więc już na wstępie pożegnać się z nadziejami. "ShowTime" (wg "Kto się boi Virginii Woolf?") skomponował jako odę do cynizmu, demaskując intencje, dla których ludzie się łączą i przy sobie trwają. Wkroczył na wojenną ścieżkę z romantyzmem, w którym rozpoznał upoetyzowaną chuć.

"Casablankę" - romans nad romansami - postanowił więc zetrzeć na miazgę. Urządził trzygodzinny seans nienawiści wobec melodramatu z 1942 roku. "Casablanca" nie jest już u niego kontrolowanym przez Vichy miasteczkiem w Maroku. Nie jest scenerią najsłynniejszej historii miłosnej świata, gdzie Rick (Humphrey Bogart) rzuca opuszczającej go Ilsie (Ingrid Bergman): "Zawsze będziemy mieli Paryż". To sala bez klamek, w której zgromadzono uciekających przed rzeczywistością desperatów. W tej prowizorycznej poczekalni pełnej wyprutych materacy pożądanie i przemoc rodzą się z nudy. Do głosu dochodzą nie tylko prymitywne instynkty, ale też wszelkie grafomańskie ambicje. Z fabuły "Casablanki" nie pozostało nic. W powstałej wyrwie stworzyło się za to miejsce na każde skojarzenie, przypis i bełkot. Rozłożeni pod ścianami aktorzy leniwie zapraszają widzów tonem organizatorów imprezy: "Bo my tu mamy II wojnę światową". Tłumaczą, jak wygląda aktualnie sytuacja na frontach, jakie siły stacjonują w mieście. Rick (Krzysztof Franieczek) w pijackim monologu w stylu Charlesa Bukowskiego przyznaje się do wszelkiej podłości i tchórzostwa. Mazgając się i dukając, dziwi się, co też te kobiety w nim widzą. Aktorki wcielające się w Ilsę (Aleksandra Bożek, Eliza Borowska) nie udzielają odpowiedzi. Mają swoje skargi do wyrzucenia. Piszcząc i ciskając się po ścianach, opowiadają, jak kultura - z kinem na czele - manipuluje wizerunkiem kobiety. Jak sprowadza ją do obiektu seksualnego, któremu wystarczą "cycki, dupa" oraz zdolność słodkiego powtarzania "tak". Siegoczyński rozmontowuje też wizerunek męża Ilsy - Victora Laszlo (Grzegorz Falkowski). Bohatera ruchu oporu pokazuje raz jako karykaturę Chrystusa męczennika, raz jako straumatyzowanego "psa wojny", który ma na rękach krew ludności cywilnej. Falkowski, siedząc na brzegu sceny, rozpisuje sobie w zeszyciku historię tragicznej pomyłki, gdy wraz z oddziałem zamordowali dziewczynę oskarżoną o kolaborację. Wszystko się zgadzało - numer domu, imię dziewczyny. Tylko że to nie była ta wieś.

W dopisanych do "Casablanki" wariacjach pojawiają się coraz bardziej banalne i zgrane motywy. Ricka i Laszlo łączy homoseksualna fascynacja, Ilsa ma co chwilę napady histerii i autoagresji, nazista major Strasser (Piotr Ligenza) okazuje się jedyną sympatyczną postacią zdolną zachować luz i dystans do siebie. Po scenie fruwają torty z kremem, na ścianach rozbryzguje się krew. Szklany boks, w którym ukrywa się zespół muzyków, zmienia się w komorę gazową. W końcu aktorzy całkowicie rezygnują z posługiwania się tekstem i przez kilka kwadransów prowadzą improwizację "jesteśmy stadem napalonych dzikusów". W tle pojawia się napis: Nadal oglądają Państwo "Casablankę". Slapstik i amatorskie kino moralnego niepokoju w jednym.

Próba skompromitowania filmu i jego melancholijnego wydźwięku byłaby ciekawa, gdyby nie przebiegała tak schematycznie. Reżyser rozpisał film na motywy "kobiecość", "męskość", "bohaterstwo", "wojna" i do każdego dopisał prześmiewczą scenkę. Zamiast ostrego "requiem dla Hollywood" powstało więc rozwlekłe ćwiczenie stylistyczne. Ani fabryka snów, ani romantyzm nie są aż tak łatwymi przeciwnikami, by dały się roztrzaskać podręcznikiem do analizy tekstu.

W prezentowanym ostatnio na Warszawskich Spotkaniach Teatralnych cyklu "Wałbrzych Fest" artyści pokazali, że dekonstrukcja może być zabawna i płodna poznawczo. Grając obrazami z "Dynastii", "Gwiezdnych wojen" czy "Jamesa Bonda", opowiadali o mechanizmach rynkowych, próbie ucieczki w internetową iluzję, konieczność konfrontacji ze światem islamu. Siegoczyński mówi tylko: "nie wierzcie melodramatom, żadnego Paryża nie ma". Dużo gróźb i hałasu, tylko efekt mizerny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji