Dynamit i spowiedź Nikity
W pierwszym tygodniu lipcowych wakacji Warszawa została podzielona. Podział nastąpił według reguł klasycznych. Wystąpiło dwóch prominentów, którzy natychmiast skupili wokół siebie silne grupy zwolenników. Wartościowym zwolennikiem staje się wszakże ten, kto jest zarazem aktywnym przeciwnikiem drugiej strony. Ludzie, o których można by powiedzieć, że są "letni", zostali z miejsca wyeliminowani z gry; albo korzystając z okazji wymknęli się na wczasowiska, aby zataić tymczasem swoje istnienie. Być może pod jesień temperamenty antagonistów nieco się wystudzą i wtedy także ludzie po prostu rozsądni będą się mogli pokazać w Warszawie pomiędzy ulicą Karasia a Mokotowską.
A więc wiadomo już, o co chodzi: dwie premiery teatralne, o których głośno w prasie. Nie zyskały wprawdzie jeszcze ocen krytycznych najpoważniejszych, ale felietoniści zrobili, co mogli, aby temu zderzeniu artystycznemu dodać rozgłosu; nie tylko zresztą felietoniści. Tak więc "Faust" wyreżyserowany przez Szajnę w Teatrze Polskim i "Potęga ciemności" u Axera w Teatrze Współczesnym podzieliły naszą stolicę: piękny to przykład zaangażowania artystycznego publiczności. Zarazem z tego sporu artystycznego mogą wyniknąć nieprzewidziane konsekwencje, jeśliby przetrwał do jesieni; wiadomo bowiem, że przeżywamy okres wzmożonej ochoty na reformowanie teatru. Bywa tak, że przynajmniej teatr dobrze jest zreformować, albo - gdy już dalej posunąć się trudno - chcieć zreformować... Znakomicie likwiduje to wszelkie toksyny innej aktywności, które tu i ówdzie, okresowo, także się pojawiają. A więc ponieważ dyskusja o modelu teatru współczesnego zyskała dwa znakomite i przeciwstawne przykłady i wzory, dla których skonfrontowania nie trzeba wyjeżdżać z Warszawy "w delegację", obawiam się po prostu, żeby w jesieni nie przyszła komuś ochota "wybierać", jako że wybór bywa u nas sprawą równie modną i równie krzepiącą jak reformowanie. A czy teatr naprawdę potrzebuje jakiegoś wyboru? Czy nie wystarczy publiczność, która wybiera jedno lub drugie przestawienie, a w omawianym tu przypadku wybiera i jedno i drugie? Nareszcie bowiem Warszawa otrzymało to, co jej się z dawna należało: wzorowe przedstawienie teatru akademickiego we Współczesnym, i takież współczesne, z kompleksem nowatorstwa i nowoczesności, w Polskim. Czekaliśmy na to od lat. Tyle że nie przewidując podobnej zamiany ról, jaka właśnie się dokonała.
Włączam się do warszawskiej dyskusji z podwójnym ubezpieczeniem. Pierwsze: że z ubocza, z Krakowa, i jeszcze podczas wakacji. Drugie: że "Fausta" Szajny to właściwie nie widziałem. Przyjechałem do Warszawy na premierę prasowa, a jakże, ale to było właśnie pechowe przedstawienie, gdy po pierwszym akcie żelazna kurtyna weszła do akcji, ostro (czy raczej tępo) przecinając dyskusję na temat Goethe i Szajna. W pierwszym akcie więc, powtarzam, Fausta ani "Fausta" jeszcze nie widziałem i nie słyszałem. To natomiast, co słyszałem pozwala zwątpić o sensowności nowego przekładu Bordowicza. I przekład Konopki, i Zegadłowicza byłyby lepsze niż ta ciężka zawiesina językowa wydobywająca się spod plastyczno-technicznej kompozycji czy aranżacji przedstawienia. A znam bardzo piękne fragmenty nie opublikowanego dotąd przekładu Andrzeja Dołęgowskiego.
Ponieważ Szajnę bardzo lubię osobiście i cenię jako artystę, wyobraźnię, temperament, premierowa awaria w Teatrze Polskim pozwala mi przyłączyć się bez skrupułów do chóru jego wyznawców i z życzeniami: tylko tak dalej! Jego dyrekcja w Teatrze Klasycznym w Pałacu Kultury jest to mocna porcja dynamitu podłożona pod ten szacowny gmach i teatr warszawski w ogóle.
Nazajutrz po tak udanym "Fauście" znalazłem się na Mokotowskiej w Teatrze Współczesnym, czekając z niepokojem, co też tutaj się zatnie. Nic się nie zacięło, przedstawienie biegło sprawnie do późnych godzin wieczornych, można by powiedzieć nawet, że się w wirtuozerii aktorskiej nieco rozkręciło. Jakbyśmy nagle wrócili w epokę gwiazdorów, tak okazale błyszczał jako gwiazda pierwszej wielkości Tadeusz Łomnicki. Ja, mistrz, wyciągam dłonie i kładę jak na szklanych harmoniki kręgach, mógłby powiedzieć o sobie za pierwszym wieszczem, czyli mistrzem Adamem, Mickiewiczem oczywiście. (Pisząc o przedstawieniach warszawskich trzeba zawsze wystrzegać się wieloznaczności!)
Przedstawienie w Teatrze Współczesnym trwa długo, ale jest to, zapewne, zamierzone. Trzeba się do niego przyzwyczaić, wciągnąć w jego rytm. Zachwycić znakomitym kolorytem scenografii Ewy Starowieyskiej, piękną kompozycją malarstwa ikonowego. Gdy już przetrwamy także wirtuozowski popis aktorski Łomnickiego, przedstawiający pijanego parobka, który stał się, we własnym wyobrażeniu i z łaski bogatego ożenku, gospodarzem; gdy już oswoimy się z tym, że Henryk Borowski, aktor ascetyczny, z gatunku intelektualistów scenicznych, tegoroczny laureat nagrody ministra kultury i sztuki, gra właśnie starego ruskiego chłopa-moralistę - wtedy przedstawienie nabiera nagle tempa, wyostrzają się jego rysy dramatyczne, tragiczne, ogłusza jego ton moralizatorski, adresowany współcześnie. O czym właściwie mówi Tołstoj w swoim dramacie, co jest tą potęgą ciemności, która zalega nad sceną, nad bohaterami, nad życiem? Zjawisko doskonale znane socjologom: zerwanie więzi rodzinnej doczesnej, co w przekładzie na język metafizyki oznaczać będzie brak czy wyrzeczenie się Boga i religią gwarantowanej dyscypliny moralnej. Jeżeli Boga nie ma, to cóż ze mnie za kapitan? jeżeli Boga nie ma, to znaczy wszystko wolno! Te dwa zdania są z Dostojewskiego. Ale tym drugim Tołstoj jest po prostu przerażony. Z tego drugiego bowiem rodzi się świat okrucieństwa, a zarazem samozadowolenia, bezkarnej pychy.
I człowiek tej swojej pychy znieść do końca nie potrafi, powiada Tołstoj. Nikita (Łomnicki) sięga po postronek, a gdy mu w tym przeszkodzą, odda się w ręce policji, uczyni publiczną spowiedź, martwy wewnętrznie przyjmie pokutę. To wstrząsająca scena przedstawienia. Pięknie, dyskretnie, nie na pokaz, lecz z głęboko ludzkim bólem zagrana przez Łomnickiego. Czyżby na nią chował wszystkie swe aktorskie siły, gdzie indziej zabawiając szarżami zniecierpliwioną publiczność?
Narzekał ktoś podczas przerwy, że w tym przedstawieniu mordują pod sceną (niemowlę), że mowa jest o chrupaniu łamanych kosteczek etc; a więc, że obrzydliwy i rozśmieszający naturalizm. Czym jednak różne są od tego zdeformowane torsy ludzkie znajdujące się w kubłach na śmieci, które Beckett, nie ukrywając nawet pod sceną, pokazuje na scenie? Czym różne krwiste-ochłapy ludzkiego mięsa, które się ukazują naszym zdumionym oczom w pracowni Fausta jak w prosektorium? Że bardziej estetyczne lub anty estetyczne? Przepraszam. Że jako wizja plastyczna i teatralna bardziej abstrakcyjne i odleglejsze od nas, od świata ludzi, niż wzburzone, oskarżycielskie słowo pisarza? Owszem.
Złą rzeczywistość stwarzają, wyzwalają u Tołstoja kobiety; to jest obsesja pisarza, z którą ten i ów chciałby może dyskutować. Obsesja uwierzytelniona w warszawskiej "Potędze" trzema rolami: Haliny Mikołajskiej (Matriona), Teresy Lipowskiej (Anisja), Stanisławy Celińskiej (Akulina). Mikołajska jest naprawdę wspaniała w swej chłopskiej przebiegłości, determinacji, w zgodzie na wszystko, co zdarza się najgorszego, i w próbach zaradzenia złu... złem jeszcze większym. Ani przez moment nie pozwala odczuć, że tę wiekową chłopkę gra aktorka, która ma w swoim repertuarze role księżniczek, intelektualistek, artystek. Lipowska i Celińska, w odmiennych sytuacjach, grają erotyczną zachłanność - i potrafią to pokazać z wdziękiem lub namiętnością, ale przerażająco. Liga Kobiet, jeśli ma w swojej dyspozycji takie rygory jak klątwa, powinna nią obłożyć autora, a aktorki wyłączyć ze swego grona (anatema) na ten czas przynajmniej, dopóki przedstawienie przez jakiś nowy arystofanejski Sejm Kobiet nie zostanie zakazane.
"Potęga ciemności" w Teatrze Współczesnym ma klasyczną, dojrzałą formę tradycyjnego teatru, co w sferach snobistycznych może wywoływać pobłażanie. Zarazem jest to jedno z niewielu, a może nawet jedyne przedstawienie minionego sezonu o takim napięciu moralnego niepokoju, o tak głębokiej trosce o ludzki kształt naszego świata. Niemała w tym zasługa autora. Ale gdy Łomnicki-Nikita pada na kolana i mówi: "Ludzie prawosławni! Zawiniłem... (...) Ojcze rodzony, przebacz mi, przeklętemu..." - brzmi to ze sceny jak tragiczna spowiedź pokolenia; ponieważ teatr ma pośród wszystkich sztuk tę cudowną właściwość, że sens wydarzeń scenicznych rozprzestrzenia daleko poza rampę i poza fikcję artystyczną. Ale mówię, oczywiście, o teatrze, a nie o innych sztukach, które niekiedy teatr na scenie próbują zastąpić. Bywa, że im się udaje, jak na przykład Szajnie. Jest to już jednak, jak w sporcie, inna konkurencja.
P.S. Sztukę Tołstoja wystawiono w przekładzie Jerzego Pomianowskiego. Dlaczego pod tytułem "Potęga ciemności", skoro tłumacz w wydaniu książkowym dramatów Tołstoja (1954) proponował tytuł inny, lepszy - "Ciemna potęga"?