Ciągle dawne czasy
MIŁO MI powiadomić Państwa, że słusznie przewidywałem dwa lata temu, kiedy z okazji "Play Strindberg" pisałem, że możemy być spokojni o rozwój warszawskiego Teatru Współczesnego, bo sztuki prezentowane na tej świetnej scenie zaczynają się ostatnio układać w wyraźny ciąg problemowy, któremu daleko do wyczerpania. Istotnie. W "Rodeo" dwaj panowie przez dwa akty wyrywali sobie jedną panią, w "Play Strindberg" dwaj panowie przez dwa akty wyrywali się jednej pani, a teraz - też przez dwa akty - pan i pani wyrywają sobie druga panią. Teatr Współczesny wystawił "Dawne czasy", nową sztukę Harolda Pintera.
Rzecz jest, jak trafnie się domyślacie, o lesbijkach. Przynajmniej w wierzchniej warstwie, dla Pintera banalnej raczej i nieistotnej. Homoseksualizm w Anglii kwitnie sobie od wieków, choć do niedawna stanowił dość drażliwy problem obyczajowy. Kiedy więc przestał być wreszcie karalny, artyści brytyjscy runęli ławą w ten niewyeksploatowany temat i trzeba będzie z parę lat poczekać, zanim się im znudzi. Traktują go jednak spokojnie i po prostu, bez niezdrowych rumieńców. W "Dawnych czasach" nie o to wcale też chodzi, że Anna żyła kiedyś z Kate, a dziś po dwudziestu latach powraca, by nią owładnąć na nowo, jako żywa kobieta lub jako wspomnienie, to także nie jest ważne, wspomnienia dla Pintera zwykle bywają bardziej żywe i realne niż teraźniejszość. Najpewniej powraca jako jedno i drugie, ważne natomiast jest to, co stało się kiedyś, w owych podkreślonych tytułem dawnych czasach. Dlaczego Anna rozstała się z Kate, dlaczego Kate wyszła za Deeley'a, co zaszło między Deeley'em i Anną, jaka tragedia rozegrała się wtedy i położyła się cieniem na życie tej trójki?
Niełatwo to rozszyfrować w lekturze, bo Pinter - sam aktor - ma dialog piekielnie aktorski, dla aktorów pisany i od nich czekający wypełnienia. Słowa, zdania, kwestie są tu pozorem: banałem, konwenansem, niedomówieniem, świadomym kłamstwem, prowokacją, obroną. Cała sztuka, jest napisana poza słowami, w podtekście. Niewyraźnym, kluczącym, wieloznacznym. Jest jak góra lodowa: szczyt, który błyszczy w słońcu, to jedna trzecia, tylko dwie trzecie tkwią pod wodą. I właśnie te dwie trzecie mamy poznać.
Na czym polegają w "Dawnych czasach"? Ba, kiedy nie wiem. Nie rozwikłałem tej wirtuozerskiej szarady, choć próbowałem. Gorzej, że nie bardzo wie również tłumacz i teatr. Dlatego oglądamy tylko opowieść o tym, jak pan i pani wyrywają sobie drugą panią. Czyli o lesbijkach. O lesbijkach też właściwie niewiele umiem powiedzieć. Znałem ich w życiu może ze trzy, bo kraj nasz w obyczajach siermiężny raczej i rubaszny, nie dla nas sznur samochodów i inne tam zachodnie, panie, perwersje. Mała skala doświadczeń w tej mierze ciąży zresztą nie tylko mnie, lecz i publiczności, a także artystom. Warto np. zauważyć, że panie Mrozowska i Mikołajska są wobec siebie o wiele bardziej napięte i czujne niż wobec Wołłejki, a ich naturalność wydaje się trochę "robiona", co zdarza się zwykle naszym aktorom, kiedy grają Murzynów, chłopów i inną egzotykę. Nie tak łatwo, niestety, przeskoczyć od - mówiąc terminami Galbraitha - cywilizacji braku do cywilizacji nadmiaru. Wprawdzie zaopatrzenie mamy już lepsze i ekonomika staje na nogi, i budowa Trasy Łazienkowskiej wyraźnie się posuwa, i granice z NRD otworzyliśmy, wszystko to jednak jeszcze zmiany w bazie, a nie w obyczaju.
Staramy się jednak i nasza zacna upper-middle class, schodząca się na Mokotowskiej, z zadowoleniem wdycha ten seksualny powiew wolności i dobrobytu. Nie jest źle, skoro gra się coś takiego. Wmieszani w śmietankę towarzyska osobnicy z warstw niższych oraz wcale liczne grupy młodzieży poziewują dyskretnie, ale młodzież i warstwy niższe chodzą przeważnie do kina, więc z dziedziny seksu nie takie już rzeczy widziały.
A sedna sztuki nie rozumieją, bo nie sposób. Choć to nie wina Pin-tera. Nie wiem, czy zauważyliście, jak klarownie, z jaka cienką elegancją robi go w kinie Losey, kiedy kręci Pinterowskie scenariusze. Ten stary majster od kryminałów i zagadkowej psychologii każdym szczegółem popycha nas leciutko w stronę z wolna odsłaniającej się prawdy. Zwróćcie uwagę, jak prowadzi dialog w "Służącym", jak rozgrywa sytuacje aktorskie w "Posłańcu". Choćby scenę Leo - Hugh w tak zwanym męskim pokoju, czyli palarni. Kwestie i sytuacje u Losey'a ciągle budowane są z przemilczeń, dwuznaczne nieraz i wieloznaczne, lecz jasne są wszystkie znaczenia i jasny kierunek, który musimy wybrać, by zrozumieć. U Axera też jest wieloznaczność, ale niejasna. Jakby on sam i jego aktorzy nie umieli rozstrzygnąć i liczyli na to, że jeśli zostawią, jak leci, to przecież rozstrzygnie widz. O nie, nigdy się to nie udaje!
Nie wiadomo więc, o co naprawdę chodzi, ale poza tym przedstawienie jest całkiem zgrabne. Najlepsza jest chyba Anna Mikołajskiej, ostra, zdecydowana, z drwiąco dwuznacznym uśmieszkiem, opiekuńcza wobec Kate, wewnętrznie rozwibrowana, czuje się w niej jakiś "jaskółczy niepokoi". Znudzony (czemu?) Deeley Wołłejki zdaje się bardziej nijaki, choć Wołłejko podoba się widzom, bo ładnie, lekko podaje dowcipy i nawet końców zdań tym razem nie łyka. Wszyscy też sprawnie prowadza dialog i są o dziwo, dość jednolici stylistycznie, czegośmy już dawno w Warszawie nie oglądali. Najmniej czytelna może jest Kate Mrozowskiej, temu jednak trudno się dziwić: właśnie Mrozowska najmniej wie, co ma grać, skoro sedno sprawy, ów dramat sprzed lat dwudziestu, pozostał nierozplątany.
Lecz nawet gdyby go Axer rozplatał, też w sumie byłoby nudnawo. Bo raz trzeba to nareszcie wygarnąć: cała ta poetyka psychologicznych niuansów, tajemniczości, atmosfery, niedomówień i pauz, subtelnej analizy "charakterów", głębokich spojrzeń, drgnień duszy, sposobów palenia papierosa, przyciszeń i światłocieni, podglądania "prawdziwego życia" w pokoju przez dziurkę od klucza, cały ten niezwykle kulturalny teatr "czwartej ściany" zaczyna być na scenie coraz bardziej nie do obrony.
Pewnie, dla Wielkiej Reformy nieznośny był już przed pół wiekiem. Ale wtedy można jeszcze było traktować jej napaści jako zwyczajny spór dwu orientacji artystycznych wewnątrz teatru. Dziś sprawa nabrała zgoła innego wymiaru, ponieważ w ciągu półwiecza poza teatrem ukształtowały się środki, którymi tę akurat poetykę da się realizować o niebo lepiej. Dojrzał i rozkwitł film, powstała telewizja - i wobec ich możliwości teatr "czwartej ściany" staje się po prostu nieporadny. I nienaturalny właśnie, fałszywy "życiowo", wbrew swemu własnemu założeniu.
To nie przypadek, że Pinter filmowy Losey'a jest dużo lepszy niż Pinter sceniczny Axera, a Czechow filmowy Konczałowskiego dużo lepszy, niż Czechow sceniczny MCHAT-u. Tu, w filmie i w TV, kamera prowadzi nasz wzrok po wszystkich znaczących szczegółach, eliminuje zbędne, wybiera; nic, co istotne, nie utonie w wielkim pudle sceny. Tu nie ma monotonnej niezmienności obrazu, poczucia, że "nic się nie dzieje" - ruch mamy nie tylko wewnątrz obrazu, ale i w naszym spojrzeniu, nie podglądamy przez dziurkę od klucza, lecz krążymy wśród bohaterów, niewidzialni. Każdy półuśmiech, każdy ruch warg, zmianę wyrazu oczu możemy zobaczyć w zbliżeniu, w pełnej gamie subtelności i cieniowania. Rywalizacja teatru z ekranem jest już w tej poetyce bezsensowna, skazana na przegraną.
Logiczne to zresztą. Teatr "czwartej ściany" stanowi przecież szczytowy etap rozwoju barokowej sceny pudełkowej, polegającej na tym, że bierna, oglądająca tylko, nie zaś uczestnicząca publiczność patrzy na oddzielone od niej rampą ruchome obrazy w ramie. A obrazy te od czasów baroku aż do naturalizmu ewoluują ku coraz doskonalszej iluzji "życia", które ma być coraz bardziej codzienne, coraz bardziej "jak żywe". Nic dziwnego, że następnym etapem takiej ewolucji, nie przewidzianym i paradoksalnym, staje się ekran. Czyli te same ruchome obrazy w ramie, biernie oglądane przez publiczność w miękkich fotelach - ale obrazy o nie ograniczonych już niemal możliwościach iluzji i ruchu. Tak, kino i TV wieńczy kilka wieków rozwoju formuły teatralnej, zwanej niekiedy mieszczańską, która pozostawiła nam budynki teatrów, gdzie nie przewidziano innej sceny niż pudełkowa oraz przekonanie większości pisarzy, że tylko taki teatr jest możliwy. Ale teatr ten wobec ekranu wygląda jak tramwaj konny: stanowi śmieszny, trochę rozczulający anachronizm.
Dramaturg może dziś myśleć o scenie w przeróżnych kategoriach: Shakespeare'a, Arystofanesa, Geneta, nawet Gombrowicza. Lecz chyba już nie w poetyce Czechowa, Kafki, Becketta, Pintera. Ta stała się naturalną domeną ekranu i na ekranie najpełniej się sprawdza. Czuje to zresztą właśnie Beckett: coraz bardziej odchodzi od teatru ku telewizji (i radiu). Czuje także Pinter. Zaczynał od słuchowisk dla BBC, potem napisał kilka sztuk teatralnych (co było pokusą dość zrozumiałą), a od szeregu lat pisze niemal wyłącznie dla kina. Niemal - ale napisał teraz "Dawne czasy".
I, przyznaję, to właśnie mnie drażni: pisarz tak w końcu inteligentny i tak aktorski pcha się ponownie w nonsens estetyczny. Choć ma lepsze możliwości, choć nie musi. Chciałoby się zawołać: człowieku, zlituj się, po co? Przecież te twoje "Dawne czasy", to również sztuka telewizyjna, a nie żaden teatr. Przecież wiesz dobrze, jako aktor, że teatr to inna materia artystyczna. Jeśli cię ona bawi, czemu nie odważysz się przemyśleć jej trochę? Poszukać wreszcie jej odrębności, zaryzykować? Podjąć problemy, bez których nowego rozwiązania teatr nie ruszy dziś z miejsca: przestrzeni, w jakiej toczy się dramat, roli aktora na scenie, roli widza? Dlaczego mają się z tymi problemami szamotać tylko inscenizatorzy? A ty, dramaturg i aktor? Ciebie chyba bardziej obchodzą?
Niestety, nie. Choć jest to odpowiedź niewesoła. Problemy teatru obchodzą dziś tylko inscenizatorów, bo ci są na teatr skazani. Nie obchodzą ani aktorów, ani dramaturgów, bo ci - jeśli są zdolni - łatwo trafią na ekran i na ekranie zrobią karierę. A teatr? Niech sobie będzie, jaki jest, wszystko jedno: ostatecznie starymi sposobami i tak jeszcze będzie w nim można zarobić. Więc i my wzruszmy ramionami, proszę Państwa: zarobić każdy lubi, no nie?