Artykuły

Kłopoty z tradycją

MÓWIMY "Fredro", a myślimy "Boy". Niektórzy myślą "Frenkiel" albo "Kazimierz Kamiński". Suma tych pojęć składa się na fantom, którego miano - fredrowski styl lub fredrowska tradycja. Podstawowym rekwizytem stylu jest fularowa chustka, wyciąga się ją zamaszyście z tylniej kieszeni surduta, by szerokim machnięciem ręki przesłonić nią pół sceny; równie ważna jest tabakierka, palcami wybija się na niej takt marsza, tuż przed wybraniem smakowitego niucha. Jeżeli do tabakierki i fularu dołączymy podniośle interpretowaną apostrofę "Zgoda, zgoda, a Bóg wtedy rękę poda!" i zcichapęk interpretowane westchnienie "Nie uchodzi, nie uchodzi" będzie to już stylu obraz prawie kompletny. Wszystko inne jest rozpaczą ludzi, którzy chcą koniecznie wejść do historii stylu. Bo styl - powiedzmy wreszcie otwarcie: quasi styl - ma niebagatelną historię. Godne miejsce zajmuje w niej nawet Boy. Gdy się z Kucharskim o Fredrę wadził, sceniczne konsekwencje tych sporów były dla autora "Obrachunków" sprawą dosyć mglistą: przyznawał uczciwie, że rzecz zna raczej ze starych plotek.

Od czasów Dwudziestolecia "styl" staje się już pojęciem bardziej złożonym, obrasta w komentarze, przyczynki i kontrpropozycje. Można już dowolnie wybierać wątki, do których się nawiązuje, oraz wątki które się zwalcza. Osterwa dokleił do "Zemsty" sygnaturkę i księdza plebana, Daszewski dał żydowską kapelę; Osterwa był mistyk, Daszewski wprost przeciwnie. Otwiera to przed kolejnymi inscenizatorami ocean perspektyw, który w idealnym finale powinien doprowadzić do soborowej "Zemsty" i z sygnaturką i z kapelą. Że cały ten festiwal pozornej wynalazczości odgrywa się od lat z uroczym pominięciem samego Fredry, to rzecz zrozumiała. Że odgrywa się ze szkodą dla Fredry to stało się zrozumiałe dopiero dziś, kiedy Jaszcz wyznał publicznie po premierze "Rewolweru", iż od dawna już nudził się na przedstawieniach komedii hrabiego Aleksandra.

Co do mnie przed obejrzeniem "Rewolweru", nie nudziłem się aż dwa razy: ongiś bawiłem się wybornie na "Ciotuni", którą w moim gimnazjum wystawiali starsi koledzy, potem na "Damach i huzarach", które oglądałem w moskiewskim Teatrze im. Wachtangowa. W gimnazjum bawił mnie sam tekst, moskiewski Fredro pstrzył się od inscenizatorskich naddatków i tricków, a przecież był autentyczny: tłumaczenie komizmu klasyka na język współczesnych skojarzeń i sytuacji nie fałszuje nigdy pierwowzoru, jeśli wychodzi z tekstu. Fałszem jest dopiero myślenie za klasyka. Moskiewski Major wyznający swą podagryczną miłość młodziutkiej siostrzenicy w rytmie rock and rolla - to chwyt prawie brutalny, ale zgodny z autorską intencją tej sceny i tę intencję podkreślający w sposób dla współczesnego widza czytelny, a dla ździebko zwietrzałego humoru tekstu korzystny. Serenada Podstoliny, puszczona z głośników przed pierwszym aktem warszawskiej "Zemsty" to chwyt tylko fałszywy, bo idący wbrew intencjom Fredry, który wiedział, co czyni, kiedy kocią serenadę kazał zawodzić Papkinowi. Tylko że reżyser moskiewski nie widział w roli Majora Frenkla; reżyser warszawski tremolandem Podstoliny zagłuszał sygnaturkę Osterwy.

I niewątpliwie lwią część sukcesów, jakie stały się udziałem twórców premiery "Rewolweru" w warszawskim Teatrze Kameralnym, mogą uznać za własne ci wszyscy co się na powabach tej pośmiertnej komedii Fredry w swoim czasie nie poznali i nie zdążyli jej upupić. A nie poznał się na niej nikt. Zlekceważył Boy, spostponował Lorentowicz, Zapolska określiła jej wystawienie we Lwowie, jako "psucie pietyzmu, jaki każdy z nas nosi w sercu dla Fredry". Zabrakło "Rewolwerowi" wdzięków "spojrzenia na świat z ganku wiejskiego dworku" (Boy), rzecz działa się aż w Parmie, tytuł nawet był nie commeil faut: "Rewolwer"!, wówczas brzmiało to prawie, jak dziś "Nagan".

"Rewolwer" w Teatrze Kameralnym dowcipnie wyreżyserowany przez Marię Wiercińską, ocalał zatem od serwitutu nawiązywań i polemik. A choć uwalnia od porównań z cieniami Frenkla, Kamińskiego, Solskiego, dostarcza jednak przykładu do rozmyślań o tradycji. Przykład ten to Jan Kobuszewski w roli agenta handlowego, Barbiego. Znaczenie tej postaci w sztuce wysoko musiał cenić Fredro, skoro jednemu tylko Barbiemu przydał we wstępnym spisie person obszerne didaskalia "Blady, nos czerwony, oczy podbite, włosy w nieładzie. Ile razy kto co powie, co mu się zdaje być kompromitującem, odwraca się cały do ściany. Zawsze jak gdyby cicho rozmawiał ze sobą i nerwowym poruszeniem palców zawsze coś koło siebie poprawia". Żadnego z autorskich zaleceń nie respektuje Kobuszewski. Jedno łypnięcie okiem starcza mu za uróżowany nochal z nasenkitu, nerwowe ćwierć - drgnięcie kolan zastępuje pantomimę przywierań do ściany. Są w tym spektaklu aktorzy równie wielkie eksplozje śmiechu wywołujący na widowni (chociażby Czengiery jako Pamela, czy Wichura jako notariusz Paroli), rola Kobuszewskiego przede wszystkim zostaje w pamięci. Ponoć w czasach, gdy "Zemsty" grywano bez sygnaturek, a "Rewolweru" nie grywano wcale, w podobny sposób zmarszczeniem czoła lub zmrużeniem oka - śmieszył Frenkiel. I jeszcze dawniej Alojzy Żółkowski. W ten nurt tradycji, która wierząc sile komediowej Fredry, starała się ją wzbogacić tylko o barwę swych osobistych, ludzkich, śmiesznych wzruszeń, wkroczył rolą Barbiego Kobuszewski. Nie jest to tradycja akurat fredrowska, to poprostu tradycja dobrego aktorskiego rzemiosła, którego braku nie zrównoważy - może właśnie we Fredrze - reżyserska wynalazczość ani sto serenad.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji