Artykuły

Zabrałam panu tyle czasu...

Teatr Nowy uczcił pamięć jednej z oryginalniejszych osobowości literatury polskiej - Stanisławy Przybyszewskiej, wystawiając w setną rocznicę urodzin pisarki sztukę o niej. Napisała ją Anna Schiller i zatytułowała "Stacha".

Przybyszewska, słynna przede wszystkim dzięki "Sprawie Dantona", żyła zaledwie 34 lata. Było to jednak życie - jakbyśmy to dziś powiedzieli - mocne. Pełne najrozmaitszych doświadczeń, zawirowań, niepokoju, zachwytów, wątpliwości, charakterystycznych dla niespokojnego ducha artysty. Czy istnieje zatem możliwość opowiedzenia o nim ledwie w godzinę? Nie mącąc jego obrazu, oddając wszystkie barwy nastrojów, twórczą mękę, zatracenie?

Premiera "Stachy", jaka odbyła się w Małej Sali Teatru Nowego, wydaje się dowodzić, że takiej możliwości nie ma. Przede wszystkim dlatego, że nadmiernie syntetyczne ujęcie tematu przez autorkę powoduje pewne formalne niedostatki, a te zaś kładą się cieniem nad wartością artystyczną utworu. Anna Schiller, moim zdaniem, prześlizgując się po życiorysie Przybyszewskiej, zbyt mało uwagi poświęciła jej osobowości, jej dramatom wynikającym z niekiedy przerastających autorkę "Thermidora" wyborów.

Fascynacje, jakim ulegała Przybyszewska, Anna Schiller kreśli w lakoniczny sposób, nie zagłębiając się w warstwę psychologiczną swej bohaterki. Konsekwencją tego są przerysowania, jednoznaczności, zlewające się w monotonię. A przecież życie Przybyszewskiej - tak też twierdzi A. Schiller, bo inaczej po co miałaby zajmować się pisaniem o Przybyszewskiej - do zwyczajnych nie należało.

Godzinę zatem trwa sceniczne życie Stachy, a widzowie czas ten spędzają, przysłuchując się dialogom. Bo w tekście Schiller dramat właściwie nie istnieje. Jest on oczywiście udziałem głównej bohaterki tekstu, jednak rzecz cała formalnie odbiega od tradycyjnej konstrukcji dramatu właściwego. Trudno mówić o ekspozycji, punkcie kulminacyjnym. "Stacha" to przede wszystkim dialogi i monologi, niestety, w przewadze nużące.

Niewiele zdziałała inscenizacja, reżyseria Iwony Kempy - delikatnie mówiąc - jest nieinteresująca. Pani reżyser ograniczyła się do schematów: ktoś mówi, ktoś słucha; ktoś krzyczy, ktoś się boi. Nie dane jest poznać filozofię Przybyszewskiej, jej twórcze zmagania przedstawione w finale podczas pisania "Sprawy Dantona" miast tragiczne, zdają się groteskowe.

Z tytułową rolą mierzyła się Magdalena Dziembowska, ale bez satysfakcjonującego rezultatu. Stachą-dziewczynką była Ania Graczyk, jej matką, Anielą Pająkówną - Elżbieta Bielska-Graczyk. Aktorka prowadzona w niezrozumiałym kierunku przez reżysera zamiast kobiety-artystki dzielnej i heroicznej stworzyła obraz kobiety z ludu: zniecierpliwionej, wręcz prostackiej. Stanisława Przybyszewskiego bez entuzjazmu grał Marek Kasprzyk, autorem ciekawej postaci Jana Panieńskiego (w tekście zredukowanej do zakochanego w sobie morfinisty) był Błażej Peszek. Wojciech Oleksiewicz i Wojciech Walasik niemal wyłącznie statystowali.

W jednej z kwestii Stacha zwraca się do ojca słowami: "Nie ma pan za co przepraszać. Zabrałam panu tyle czasu". Szczerze mówiąc godzinę i pięć minut. Nie ma o czym mówić.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji