Artykuły

Zamach na Biuro Kultury

- Miasto na przykład utrzymuje dziewiętnaście teatrów. Nie wiem, czy to jest dobre. Z jednej strony to jest szpan, że mamy dziewiętnaście teatrów. Z drugiej budżet na kulturę się parę lat temu zasadniczo zwiększył, ale od tamtego czasu się co roku zmniejsza - mówi Grzegorz Lewandowski w rozmowie z Jasiem Kapelą.

Jaś Kapela, Krytyka Polityczna: Jak to się stało, że napisaliście z Agatą Diduszko-Zyglewską, Aliną Gałązką i Aldoną Machnowska-Górą Program rozwoju kultury w Warszawie do roku 2020?

Grzegorz Lewandowski: Wszystko zaczęło się w 2008 roku, kiedy to odbył się zorganizowany przez Biuro Kultury konkurs na opracowanie założeń polityki kulturalnej miasta. Wygrała go Fundacja Pro Cultura.

To po co napisaliście kolejny program?

- Bardzo wiele osób uczestniczyło w tworzeniu tego pierwszego dokumentu. Pro Cultura utworzyła kilkanaście grup roboczych zajmujących się różnymi tematami: NGO-sami, teatrami, czy infrastrukturą. Pracowało przy tym ponad sto osób. Zarzut części ludzi, którzy się tym interesowali od początku, był taki, że dokument jest niespójny. Niektóre grupy robocze proponowały rozwiązania bardzo rewolucyjne, inne bardzo zachowawcze. Zabrakło koordynacji. Staraliśmy się ten dokument poprawiać, ale zatrzymał się w mieście, w gabinecie pani prezydent. Dostaliśmy sygnał z góry, że to nie jest "ten" kierunek. Myślenie reformatorskie nie zostało przyjęte. Cały czas pytaliśmy urzędników: "Co z tym dokumentem? Dajcie nam znać". Przez dwa lata dokument był dopracowywany w ratuszu. Pisali go urzędnicy. Z tego powstało coś, co się nazwano białą księgą warszawskiej kultury. I wciąż powtarzali, że zaraz pokażą nam efekty pracy. Wreszcie jakiś rok temu odbyła się w "Wyborczej" dyskusja poświęcona Europejskiej Stolicy Kultury 2016. Wiceprezydent Warszawy Włodzimierz Paszyński, który jest odpowiedzialny za kulturę, po raz kolejny zapytany, co z dokumentem, powiedział że za tydzień nam go da. Minęło jeszcze pół roku i powstała kolejna wersja, nazwana już Programem Rozwoju Kultury w Warszawie do 2020 roku. Miał prawie dwieście stron i był typowo urzędniczym pismem pełnych programów operacyjnych. Opisywał bardzo szczegółowo działania we wszystkich kulturalnych branżach. Wymieniał też mnóstwo inwestycji. Naszym zdaniem błąd tkwił jednak u podstawy-wszystko opierało się na nieaktualnej diagnozie.

Waszym, czyli czyim?

- Nazywamy się Inicjatywą Warszawa 2020, jesteśmy grupą kilku osób, która wyrasta ze środowiska Komisji Dialogu Społecznego ds. Kultury. Od kilku lat współpracujemy z Biurem Kultury. Zaczęliśmy przy okazji ReAnimatora. Była to wspólna inicjatywa z Biurem Kultury-cykl debat, których celem miało być z jednej strony przedyskutowanie różnych problemów, które blokowały rozwój warszawskiej kultury, a z drugiej stworzenie platformy współpracy opartej na kodeksie dobrych praktyk. Wymyślone w dialogu i w założeniu wspólnie realizowane-miały reformować warszawskie zarządzanie infrastrukturą kulturalną. Do dziś staramy się o różnych rzeczach z miastem rozmawiać. Z perspektywy tych kilku lat oceniam to jednak źle. To, co robimy z miastem, trudno nazwać dialogiem.

Jednak dostaliście do napisania Program Rozwoju Kultury w Warszawie.

- Miasto postanowiło ten swój dwustustronicowy dokument przekazać do społecznych konsultacji. Spotkał się zespół dwudziestu kilku osób reprezentujących warszawskie instytucje kultury, organizacje pozarządowe, artystów, teoretyków kultury, ludzi mediów, który miał koordynować cały proces. Ale już podczas pierwszego spotkania pojawiła się propozycja, by dokument poprawić. Założenia w roku 2008 było takie, że robimy dokument, który ma doprowadzić do zasadniczej zmiany. Jednak to, co powstało w gabinetach ratusza, naszym zdaniem żadnej prawdziwej zmiany nie gwarantowało. Sytuacja wyglądała następująco: opieramy się na nieaktualnych diagnozach, nie reorganizujemy Biura Kultury. Nic się nie zmienia, ale jednak mamy "stategiczny" dokument. Jako zespół konsultacyjny zaproponowaliśmy dwie rzeczy: po pierwsze, musimy zobaczyć, co w tym mieście jest, co tu kto robi, jakie są instytucje, czy są jacyś nowi gracze; po drugie, trzeba zreformować całą strukturę administracyjną.

Czyli de facto napisaliście miastu dokument, żeby zreformowało kulturę tak, jak wy chcecie?

- My, czyli grupa reprezentująca bardzo różne sposoby myślenia o mieście, kulturze i jej roli "w tym czasie, w tym miejscu". Widzimy kulturę bardzo różnorodnie. Nie chcemy robić kultury dla wąskiej grupy kuratorów czy hipsterów.

To też jest jakaś wizja kultury.

- Jest. To też jest problem różnych środowiskowych debat, w których uczestniczę. Każdy przychodzi ze swoją wizją i mówi, że tak ma być. Taka wąska wizja jest nierealna. Nie da się zamknąć 90% warszawskiej kultury tylko dlatego, że nam nie pasuje. Nie da się jej zamienić na taką, której byśmy chcieli.

Nie da się wynająć pomieszczeń Opery Narodowej, żeby NGO-sy robiły tam warsztaty?

- Może się da, ale obawiam się, że to by była masakra. Zresztą wizja, że przychodzi grupa organizacji pozarządowych i chce przewrócić wszystko do góry nogami, jest głupia. Panuje takie powszechne przekonanie, że instytucje są trochę w dupie. Są tam słabi menadżerowie, wszystko jest przedpotopowe. Trzeba to zamknąć albo lepiej oddać młodym wariatom. Jak coś takiego słyszę, od razu mam ochotę zapytać, ilu znacie przytomnych menadżerów NGO-sów, którzy by sobie dali radę w tych instytucjach. Podejrzewam, że procent przytomnych ludzi tu i tam jest podobny.

Chyba że Krytyka Polityczna przejęłaby wszystko.

- Chyba że Krytyka Polityczna przejęłaby wszystko. Pewnie miałoby to jakiś swój urok.

Czytałem ten dokument. Pierwsza część składa się z takich pięknych, trochę utopijnych postulatów, jak to będzie dobrze w roku 2020. Z kolei druga to szczegółowy plan reorganizacji Biura Kultury, na którą składa się między innymi powołanie Zespołu Sterującego czy Społecznej Rady Kultury. To de facto zamach na Biuro Kultury.

- Jesteśmy na pierwszym etapie. Dziś możemy tylko intuicyjnie nazywać większość rzeczy. Dlatego mamy ramowy, ideowy dokument, który będzie przy sensownej realizacji uzupełniany i wypełniany treścią. Dziś opisuje ogólną sytuację i zawiera dwa podstawowe dla udanej realizacji postulaty: zbudowanie mapy kultury-stworzenie rzetelnej diagnozy i przeorganizowanie Biura Kultury. Nie chcieliśmy pisać nowych programów operacyjnych. Nie ma sensu tworzyć szczegółowego dokumentu, robić planów: w 2011 wprowadzimy Kulturalną Kartę Miejską, w 2012 obowiązkowe będą konkursy na dyrektorów instytucji. Dopóki się nie zreorganizuje Biura, kompletnie nic się nie uda. To jest nasza główna myśl. Nie wiem, czy to jest zamach. Moim największym problemem w Warszawie, jako lokalnego organizatora życia kulturalnego, jest brak polityki kulturalnej. Chciałbym się odnajdywać w celach strategicznych polityki kulturalnej miasta, w tym, co miasto chce zrobić. Chciałbym wiedzieć, czy realizując swoje pomysły, mogę liczyć na wsparcie miasta. Czy to, co sobie robię w mojej spelunie, mieści się w planie miasta, czy nie? Drugim największym problemem jest to, że w tym mieście nie ma władzy.

Jak to?

- Pamiętam nasze dyskusje w ramach ReAnimatora w 2008 roku. Byliśmy pełni ideałów, przekonani, że świat można zmienić. Przecież "oni" mówią, że chcą. My też chcemy. Dogadaliśmy się. Teraz, pisząc po kilku latach Program, po czteroletniej mordędze, po mnóstwie maleńkich spraw, które staraliśmy się przesunąć, doszliśmy do wniosku, że bardzo niewiele się udało.

A jednak już nie dostają od miasta stypendiów panie, które rysują koty.

- Nie wiem. Wolałbym się nie wypowiadać na ten temat. Nie chodzi o pojedyncze decyzje, ale o zasady. Stypendia-dobry przykład. Walczyliśmy o ten sposób finansowania twórczości, potem o zasady podziału. To jest przykład, który pokazuje, że podstawowym problemem jest to, że miasto nie do końca wie, co chce zrobić. Pytaliśmy: to są stypendia dla artystów? Dla uznanych artystów? Dla młodych artystów? Na projekty osób fizycznych? Zawsze jest problem, jak to opisać prawnie. Miasto generalnie nie ma możliwości finansowania działalności osób fizycznych. Można dostać pieniądze, jak się jest organizacją pozarządową albo firmą. Ale jak jesteś osobą fizyczną-pisarzem albo malarzem, to właściwie nie możesz dostać pieniędzy. Powtarzaliśmy cały czas: objaśnijmy, opiszmy reguły, opowiedzmy ludziom, jak to zrobić. Wśród urzędników w ogóle nie ma takiej potrzeby.

To czym się zajmują ci ludzie?

- To nasz wielki problem od lat. Nie wiemy, czym się zajmują. To znaczy widzimy codzienne setki spraw, w których toną. Obserwujemy gaszenie pożarów. Nie jest to ani spójne, ani sprawne. Dyrektor Biura Kultury Marek Kraszewski został powołany na to stanowisko, żeby dokonać reorganizacji Biura Kultury, i ciągle jest pełniącym obowiązki dyrektora. Od czterech lat. Ja wiem, że on oczywiście niczego nie reorganizuje. Nie wiemy, czy to kwestia woli, czy nieudolności. Z pewnością na efektywność wpłynęły konflikty z silnymi politycznie wicedyrektorkami i pełnomocniczką ds. ESK 2016. Jak myślę o urzędnikach odpowiedzialnych w mieście za kulturę, to chciałbym zrobić mały projekt artystyczny. Wpadamy do tych wszystkich urzędników z kamerą i mikrofonem i pytamy o ich cele dla warszawskiej kultury, o to, co chcą osiągnąć: wiceprezydenta Paszyńskiego, potem Ewę Czeszejko-Sochacką, pełnomocnika ds. ESK, Małgorzatę Zakrzewską, szefową Komisji Kultury i Promocji Miasta, w końcu Marka Kraszewskiego, p.o. dyrektora Biura Kultury.

Czym się zajmują w ciągu dnia?

- Dokładnie tak. Wiem, że coś w tym jest, że pozwolili nam współtworzyć strategię. Myślę, że nie mieli już innego wyjścia. Wiedzieli, że są w trudnej sytuacji po trzech latach pracy w zaciszu gabinetów. Fascynuje mnie, że dopuszczają do tego, że kilkanaście osób pisze dokument, który krytycznie ocenia działania władz miasta. Pojawia się w nim sformułowanie "intuicyjna polityka kulturalna". Jakbym był dyrektorem Biura Kultury albo wiceprezydentem miasta i jakiś gnój by mi napisał, że ja prowadzę intuicyjną politykę, i to w dokumencie, który tak naprawdę jest moim dokumentem, tobym tego nie puścił. A oni to puszczają. To jest fenomen.

To jest dokument miejski?

- W zespole konsultacyjnym, obok Herbsta, Stasińskiej, Świątkowskiej, Ochab czy Białek-Graczyk, pisali go wiceprezydent Paszyński, pełnomocniczka Czeszejko-Sochacka, dyrektor Kraszewski, wicedyrektorka biura Naimska.

Może go nie przeczytali? Albo nie zrozumieli?

- Nie wiem. Nie sądzę. Było kilkanaście spotkań, prace trwały dwa i pół miesiąca. Nie powiedzieli złego słowa o ostatecznej wersji dokumentu. Może chcą, ale sami nie potrafią.

I co się teraz z nim stanie?

- Wszyscy są za, oczywiście. Ale mamy wrażenie, że może nastąpić zagłaskanie kotka i dokument zostanie uwalony bez szczegółowego planu i odpowiedzi na pytanie "co dalej". Bardzo się boimy, że miasto się zgodzi, że to podpiszą, dokument zostanie uchwalony, a potem będą się migać. Dlatego bardzo jest ważne, żeby został powołany pełnomocnik ds. wdrożenia tego programu. Ktoś, kto będzie skupiony na reformie, i tylko na niej. Ktoś, kto będzie mógł koordynować działania także poza samym biurem kultury. Przykład Ewy Czeszejko-Sochackiej pokazuje, że urzędnik na stanowisku pełnomocnika może zrobić wszystko, co chce. Wszystkie próby jej powstrzymania, poprawiania, spełzły na niczym. Do końca robiła to, co chciała.

Czyli co?

- Na przykład akcję z kokosami mającymi promować Warszawę jako ESK. Na ostatniej prostej starań Warszawy o tytuł ESK 2016 wielu fachowców pracowało nad strategią komunikacyjną. Pomysły były różne. Zobaczyliśmy kilkanaście plastikowych palemek w centrum miasta i górę kokosów na Krakowskim Przedmieściu. Przez tydzień całe miasto się śmiało. Próby powstrzymania akcji się nie udały. A mogło być inaczej. Parę miesięcy temu Grzegorz Piątek został kierownikiem artystycznym starań o Europejska Stolicę Kultury 2016 i była szansa, że po latach chaosu zrobi się porządek. Od początku staraliśmy się dowiedzieć, jakie będą zasady współpracy między dyrektorem Piątkiem a pełnomocnikiem ds. ESK czy dyrektorem Biura Kultury. To nie zostało opisane. Dlatego, zamiast skupiać się na ciekawych propozycjach aplikacji albo zajmować się wprowadzaniem kolejnych fajnych pomysłów na promocję, zapanował chaos. Trochę został stracony ten potencjał, który tkwi w aplikacji Grześka. Miasto nie bardzo wie, co ma z tym zrobić. Urzędników zarządzających warszawską kulturą jest kilkuset. Biuro Kultury liczy kilkadziesiąt osób. Każdy w nim zajmuje się swoją działką-jeden pilnuje teatrów, drugi domów kultury, ktoś inny NGO-sów. Oprócz tego są dyrektorzy instytucji i tam też każdy robi swoje. Piątek z zespołem, z pewną wizją kultury miasta, musi się zderzyć z takim światem. On przychodzi z jakimś wyzwaniem intelektualnym i spotyka ludzi, którzy w znacznym stopniu są na etapie analizy tabelek w Excelu. Często dlatego, że nikt nie wymaga od nich niczego więcej. Mówię tak, bo wiem, na jakiej podstawie podejmuje się decyzje. Wizja Piątka, który przychodzi ze swoją mapą i chce, żeby się do niej stosować, jest nierealna. Nikt tego nie będzie robił. Nie ma narzędzi.

Domagacie się, żeby miasto miało politykę kulturalną, a miasto nie chce jej mieć?

- Wygodniej jest nie mieć polityki. Lepiej jest sterować ręcznie: "Tu będziemy mieli dyrektora, to on zrobi, co będziemy chcieli". Nieustannie powtarza się dyskusja o NGO-sach: czy lepiej dawać więcej dużym graczom, czy mniej, ale większej liczbie podmiotów. Na to pytanie powinna odpowiedzieć jakaś szersza koncepcja. A w Warszawie decyzje podejmowane są tak, że siądzie trzech urzędników, często niezainteresowanych albo niemających kompetencji, i trzech przedstawicieli NGO, którzy najczęściej podejmują decyzje według klucza koleżeńskiego: "Tego znam, on coś robi fajnie. No to dajemy". Dwieście projektów dotacyjnych i nie ma żadnej analizy: to jest potrzebny projekt, bo nie ma tego w Warszawie, bo tego potrzebują mieszkańcy, bo to by odpowiadało pewnym wyzwaniom, które mamy w dokumencie strategicznym. Zero. Teraz już nie uczestniczę w posiedzeniach tych komisji, ale jak masz spis dwustu organizacji, to od początku wiadomo, kto nie dostanie. Nie ma przestrzeni, żeby ktoś się przyjrzał dobremu projektowi. Ludzie to opiniują za darmo. Masz kilka dni na przejrzenie setek ofert. Dzieli się w ten sposób kosmicznego pieniądze. A miasto mówi: zgodnie z zasadą pomocniczości przekazaliśmy środki poziom niżej i obywatele decydują, jak są dzielone pieniądze. Chuj tam, obywatele. Decyduje grupa znajomych, która znajomym przyznaje dotacje. Trochę przesadzam, ale coś w tym jest. Nie ma też żadnej weryfikacji. Wiemy, kto od lat dostaje pieniądze na teatr, choć nikt do tego teatru nie przychodzi, za to w rozliczeniu wszystko wygląda idealnie. Albo prowadzi się rozmowy, czy Krytyka Polityczna może dostać pieniądze, jak dostała już lokal, z którego zyski mają być przeznaczane na działalność kulturalną, i czy obniżka czynszu, którą ma w NWS, nie jest pewną formą dotowania przedsięwzięcia. To są rozmowy oderwane od rzeczywistości, od wiedzy fachowej i od jakichkolwiek reguł. Podejrzewam, że byli ludzie, którzy spojrzeli na bilans Krytyki Politycznej i powiedzieli: "Człowieku, widzisz zysk? Nie dajemy dotacji". Tak się dzieje dlatego, że nie ma żadnych zasad. My chcemy tych zasad i naszym problemem jest, że nie bardzo mamy partnera w mieście. Chodzimy na komisję kultury i uderzamy głową w mur. Tygodniami chodziliśmy do ratusza, żeby zaprosić radnych do wspólnej pracy nad tym dokumentem. To są ludzie często niekompetentni i mocno niedoinformowani. Prosiliśmy: zróbmy wkładkę do gazety na ten temat, niech ludzie o tym przeczytają, niech sobie wyrobią zdanie.

Nie można zmienić tych urzędników?

- To jest mój duży ból, że mieszkańcy są tak niezainteresowani kulturą, że urzędnicy i radni czują się totalnie niezagrożeni, bo nikt im niczego nie zrobi. Dopóki ktoś nie złapie ich pijanych w samochodzie, nie ma możliwości skompromitowania się, bo nikogo to nie obchodzi. To jest moja ulubiona zabawa: wymień mi nazwisko jednego warszawskiego radnego. Poza Legierskim. A w komisji kultury od lat siedzi parę osób, po parę kadencji. Przewodniczący komisji kultury to jest ktoś, kto będąc członkiem rządzącej partii, ustawia rzeczywistość. Decyduje o budżecie, czy coś w naszym mieście się wydarzy, czy nie. Totalna władza. Zachęcam wszystkich, żeby się spotkali z radnymi i sami wyrobili sobie zdanie. To jest poziom, który dla mnie i dla ludzi, z którymi pracuję, jest zupełnie niespotykany. Zdecydowana większość liderów organizacji i instytucji, których znam, przewyższa tych ludzi o lata świetlne. Nie chodzi tylko o inny sposób myślenia o kulturze, ale w ogóle o sposób myślenia o tym, jak się działa i po co. Przychodziłem czasami na komisję kultury. Widywałem tam Mike'a Urbaniaka, Agnieszkę Kowalską, Alinę Gałązkę, Aldonę Machnowską. Ludzi, którym zależy na rozwoju warszawskiej kultury. Można się z nimi nie zgadzać, można się kłócić. Ale nie można im zarzucić braku zaangażowania, zainteresowania. Poza wąską grupą aktywistów nikt się działaniami władz nie interesuje. A urzędnicy sobie siedzą i zdjęcia robią.

Myślisz, że da się to jakoś zmienić? Wybrali w końcu tego Piątka.

- Ale jak go wybrali? Nie było żadnej innej kandydatury. Chociaż przyznaję, miałem wielkie nadzieje związane z jego dyrektorowaniem.

Chyba jednak czuli, że muszą znaleźć kogoś, kto sprawi, że będzie stała za tym jakaś myśl.

- Myślę, że wybrali Piątka na zasadzie: jest mądry chłopak, to za nas to zrobi. Mamy z głowy. Bo nie wierzę, że będą chcieli wdrażać jego wizję.

I jednak ciągle rozdają kokosy.

- Pomyśl sobie, że żyjemy w mieście, w którym rządząca partia, która uchodzi za partię ludzi wykształconych, mianowała urzędnika, z którego większość ludzi się śmieje. Nie śmieją się tylko ci, którzy nie interesując się kulturą albo biorą kasę. I partia rządząca, po latach jej kompromitacji, wystawia tę kobietę do Sejmu. Mnie to trochę śmieszy, a trochę pasjonuje, bo jest niesamowite. Ale potem przychodzi wkurwienie. Nie wiem, czemu się w to zaangażowałem, ale mam coś takiego, że trudno mi się pogodzić ze słabą władzą. Nie chcę się zgodzić, by ludzie, którzy są niezainteresowani i niekompetentni, rozdrapywali to miasto i kosmiczne pieniądze, które w nim są. Z jednej strony jest to sprzeciw wobec nieprzemyślanych inicjatyw typu Festiwal Przemiany czy parę baniek na jakieś marne rozrywkowe imprezy. Z drugiej strony nieakceptowalny jest brak zainteresowania rozwojem, co kończy się brakiem reformy. Miasto na przykład utrzymuje dziewiętnaście teatrów. Nie wiem, czy to jest dobre. Z jednej strony to jest szpan, że mamy dziewiętnaście teatrów. Z drugiej budżet na kulturę się parę lat temu zasadniczo zwiększył, ale od tamtego czasu się co roku zmniejsza. W przyszłym będzie prawdopodobnie 15% mniej niż w tym. Obcina się wszystkim. Większość instytucji stać na utrzymanie budynku i zostaje im na miesiąc produkcji. Kończy się to jak w teatrze Studio-teatr żyje siedem dni w miesiącu. A kosztuje wszystko kilka milionów rocznie. I nikt nie chce tego zmienić. Upraszczając-wiem, że jak przez trzy miesiące spada mi bardzo sprzedaż kawy, to jak czegoś nie zmienię, to nie zrobię kolejnego koncertu. A w mieście? Mam wrażenie, że rządzący mówią: no trudno. Oczywiście miasto może powiedzieć: mamy za mało pieniędzy, sprzedawajcie bilety, zróbcie knajpę, wynajmujcie salę dla TVN-u i sobie zaróbcie. Ale nie ma takich reguł. Przerzuca się odpowiedzialność na dyrektorów, chociaż to miasto jest organizatorem. Jak nie ma polityki kulturalnej, to nie wiadomo, kto ma decydować. Jak miasto nie chce tego zrobić, to my musimy.

Ale to chyba nie takie proste.

- Sensowne opisanie systemu będzie niewygodne dla wszystkich. Moim ulubionym przykładem z ostatnich dni jest kłótnia o dyrektora Teatru Powszechnego. Został nim Robert Gliński, powołany w sposób niejawny. Rozpętała się burza, że dyrektor Biura Kultury bez konkursu powołuje dyrektora instytucji. Pojawił się list protestacyjny. List, żeby robić konkurs, podpisują między innymi ludzie, którzy miesiąc wcześniej pisali do dyrektora Biura Kultury potajemne listy, że chętnie sami zostaliby dyrektorami. Nie chcę odpowiadać na pytanie, czy jestem za tym, żeby Michał Zadara z Kleczewską dostali teatr albo Agnieszka Glińska. W ogóle nie chodzi o personalia. Wolałbym tylko, żeby to środowisko na wieść o tym, że zwalnia się stanowisko dyrektora Teatru Powszechnego, napisało list do dyrektora Biura Kultury, że warto by zrobić otwarty konkurs. Ale nikt tego nie pisze. Najpierw wysyłają swoje propozycje, których przychodzi do Biura Kultury dziewięć, i kiedy dowiadują się, że ich wizja nie została przyjęta, wtedy piszą protest.

Trochę słabo.

- O tym też nikt nie chce rozmawiać.

*Grzegorz Lewandowski - właściciel Klubokawiarni Chłodna 25 w Warszawie, jeden z inicjatorów koalicji ReAnimator, szef prezydium Komisji Dialogu Społecznego ds. Kultury, jeden z pomysłodawców Inicjatywy Warszawa 2020, organizator licznych debat i wydarzeń kulturalnych; od kilku lat działa na rzecz reformy warszawskiej kultury.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji