Artykuły

Radość życia przyszła z wiekiem

- Teatr był dla mnie przepustką do piękniejszego, barwniejszego świata. Zapamiętałam też na całe życie słowa profesor Stanisławy Perzanowskiej, która uczyła, że każdą rolę trzeba przepuścić przez filtr własnej osobowości - mówi STANISŁAWA CELIŃSKA, aktorka Teatru Współczesnego w Warszawie.

Ze Stanisławą Celińską rozmawia Małgorzata Piwowar

Rz: Niedawno wzięła pani udział w obchodach 200-lecia warszawskiej Akademii Teatralnej, czyli dawnej Szkoły Dramatycznej. Zaśpiewała pani melodię "Greka Zorby", po czym wyznała: "Lubiłam tę szkołę". To dość oględne twierdzenie...

Stanisława Celińska: Nie mogłam się rozgadywać, ale mogę potwierdzić - to był dla mnie pod każdym względem fantastyczny czas. Wprawdzie euforia nieco przygasła po pierwszym półroczu, kiedy miałam dwie dwóje, a moi szkolni opiekunowie, Ryszarda Hanin i Ryszard Barycz, uświadomili mi, że dostałam je nie tyle za brak zdolności, ile zbyt małe zaangażowanie. Ale to nie była prawda, bo zależało mi bardzo, tylko nie umiałam się do tego odpowiednio zabrać. Dopiero kiedy okiełznałam swój temperament i zaczęłam pracować jak szalona, dostałam nawet stypendium naukowe.

Była pani kujonem?

- Raczej świszczypałą, taką Klarunią ze "Ślubów panieńskich". Miałam bardzo małe stópki, a figurkę owszem, owszem. Pamiętam, jak Tadeusz Łomnicki przyszedł na naszą lekcję szermierki i patrząc na moje stopy, zapytał: "a na czym ona stoi?". Potem, kiedy grałam Abigail w "Czarownicach z Salem", założyłam ciężkie i o trzy numery za duże kalosze, żeby nie fruwać. Teatr był dla mnie przepustką do piękniejszego, barwniejszego świata. Zapamiętałam też na całe życie słowa profesor Stanisławy Perzanowskiej, która uczyła, że każdą rolę trzeba przepuścić przez filtr własnej osobowości. Zrobiła z nami sceny z "Wesela", w których grałam Pannę Młodą...

Bardzo dokładnie pani wszystko pamięta...

- Bo to, czego doświadczamy jako bardzo młodzi ludzie, zostaje w nas na zawsze, kształtuje nas. Potem często już tylko to powielamy. A poza tym szkoła była dla mnie początkiem szczęśliwego łańcucha zdarzeń. Na pierwszym roku założyliśmy z Piotrem Loretzem kabaret Coś, dający regularnie przedstawienia w dziekance. Na czwartym przygotowaliśmy spektakl ze starofrancuskich ballad. Kilka z nich zostało zarejestrowanych i wyemitowanych w telewizji. Po tym dostałam propozycję zaśpiewania na zmianę ze Stenią Kozłowską piosenki "Ptakom podobni" w Opolu w 1969 roku. Znowu zostałam dostrzeżona i zaangażowana do "Krajobrazu po bitwie" Andrzeja Wajdy.

W początkach pracy we Współczesnym, gdy odpowiedziała pani buńczucznie Tadeuszowi Łomnickiemu, dyrektor Erwin Axer pouczył panią, że w teatrze istnieje hierarchia. Czy dziś ona jeszcze obowiązuje?

- Nie i nie jest to dobre. Niby świat idzie do przodu... Jednak z wypróbowanych, dobrych wzorców nie należy rezygnować, bo porządkują rzeczywistość. Chodzi tylko o to, by w niczym nie przesadzać. Starsi z umiarem winni pouczać młodych, a ci nie odrzucać wszystkiego, co od nich słyszą. To kwestia wzajemnego szacunku. Kiedyś nie rozumiałam też, że starsi szybciej się męczą, aktorzy także. Wiek robi swoje. Młodzi patrzą na świat ze swojej dość beztroskiej perspektywy. Szacunek dla starości nie jest dla nich oczywisty. W ogóle żyjemy w dziwnych, a raczej niedobrych czasach, w których gubi się człowieka.

Deklaruje pani, że jako widz w teatrze chciałaby "zobaczyć piękno, szlachetność, dobre słowo". Często się to zdarza?

- Rzadko. Jednak bardzo tego potrzebuję i gdy nie dostaję jako widz, sama próbuję dawać, na przykład za pośrednictwem granej przeze mnie "Księgi Hioba". Jej mądrość, metafizyka są dziś nam wszystkim bardzo potrzebne. Gdy ją przedstawiam, często widzę wzruszenie widzów, nieraz ich łzy. Zdarza się, że ktoś po spektaklu podchodzi do mnie, pytając, czy może mnie dotknąć. Ale ja już wiem, że tu nie chodzi o mnie, ale o temat, który zaproponowałam. Nie próbuję udawać, że jestem mądrzejsza od wielkiej literatury, tylko staram się podawać ją w taki sposób, by nie zepsuć, nie zabrudzić.

Dlaczego pani zdaniem w teatrze dominują obecnie twórcy przedstawiający świat jako pułapkę bez wyjścia, którzy wolą pokazywać brzydotę świata niż jego piękno?

- No właśnie, a jest tylu utalentowanych twórców... Jednak zawsze to, co mroczne, było bardziej kuszące, choć inne były proporcje takiego prezentowania świata. Wszyscy wiemy, że zło jest atrakcyjniejsze niż dobro. Do tego żyjemy w świecie, w którym obecność Boga jest stale kwestionowana. A zaprzeczać obecności Boga to zaprzeczać istnieniu miłości. Z kolei bez niej nie tylko jesteśmy samotni, nieszczęśliwi i zabłąkani, ale też tracimy azymut. Przestajemy wierzyć, że po nocy wstaje dzień. Trzeba sporo doświadczyć, by widzieć przede wszystkim piękno świata, a nie jego kalectwo. Do mnie radość życia przyszła z wiekiem.

Jak przy takim patrzeniu na świat pracuje się pani z Krzysztofem Warlikowskim?

- Jego poszukiwania są często bolesne. "Oczyszczeni" niewątpliwie pokazywali wiele zła, czyli świat bez Boga, ale i pragnienie miłości. Na próbach Krzysztof potrafi uskrzydlić aktora, stworzyć atmosferę, w której chce się pracować. Ale owszem, były między nami różne momenty. Zostawiłam go na trzy lata, kiedy poczułam, że doszłam do ściany, że nie możemy się porozumieć. Wtedy kompletnie się od niego odcięłam.

Wielokrotnie współpraca była okupiona buntem, trudem. Za każdym razem walczę o postaci, by miały w sobie i prawdę, i piękno. Nie zawsze spotykało się to ze zrozumieniem. Na przykład ostatnio, w czasie jednej z prób nowo przygotowywanej sztuki, powiedziałam, co mnie boli; że brak w niej pauz, metafizyki i pokazania, że ludzie są nie tylko źli, ale także szlachetni i dobrzy. Bo kiedy tych ostatnich się pomija, to wypacza się obraz świata. Wierzę, że ostatecznie Warlikowski podąża w tę samą stronę co ja.

Przez trzy lata nieobecności w Nowym grała pani we Współczesnym. Daleka jest droga od Nowego Teatru do Współczesnego...

- Tak... Z bieguna na biegun. Na jednym Maciej Englert, który w swoich spektaklach widzi we mnie snującą się po mieście staruszkę, z drugiej - Warlikowski, który daje mi zadania, które odmładzają, pozwalają zagrać, czego jeszcze nigdy nie próbowałam... Brakuje środka, miejsca pomiędzy. Jakoś go nie widzę albo nie potrafię znaleźć. Może tę lukę mógłby wypełnić mój własny teatr?

A chciałaby pani taki mieć?

- Może byłoby to piękne, ale i wiązałoby się z ogromnymi dodatkowymi obciążeniami. Ale pomarzyć można. Na przykład o wystawianiu w nim wspaniałej rosyjskiej literatury, która jest mi bardzo bliska. Tak jak teatr misteryjny, w którym nie ma małego realizmu. Znajomy namawia mnie na realizację "Mistrza i Małgorzaty" i nie bez przyczyny. Po babce Rosjance mam przepastną duszę i pewnie dlatego w moich spektaklach najważniejsze są nadzieja, wiara i miłość.

Pracowała pani z kilkunastoma reżyserami - to nieczęsta sytuacja. Ceni pani któregoś szczególnie?

- Wolę raczej wyznać, że szkoda mi bardzo, że nie zetknęłam się z Konradem Swinarskim, Jerzym Jarockim i Kazimierzem Dejmkiem. Żałuję, że nie było okazji, by przekonać się, jak ten ostatni ochrzaniał aktorów na próbach.

Z ról, które pani zagrała, można ułożyć pokaźną galerię matek: w "Krumie", "Końcu", "51 minutach", "Samym życiu". Ale i zdarzyło się pani mimo interesującej propozycji odmówić przyjęcia roli matki w "Szczurach" Hauptmana w teatrze w Berlinie.

- Ona miała zamordować swoje dzieci! Kiedy ma się swoje, to na wiele spraw patrzy się inaczej. Gdy moje były małe, czułam się całkowicie zdominowana przez macierzyństwo. I nie tyle czułam wówczas jego ciężar, ile radość. Chciałam być najlepszą matką na świecie. Perfekcyjną. Że do końca tak się nie da, zrozumiałam dużo później. Zawód mi wtedy przeszkadzał, stał się balastem. Matka mordująca dzieci zupełnie była poza kręgiem tamtego świata.

Mówi pani o sobie, że jest wojownikiem prawdy. Co to dziś znaczy?

- W zawodzie - dociekać motywacji postaci, ciągle drążyć. W życiu - nie poddawać się bałamutnym wizjom rzeczywistości. I robić swoje.

Mamuśki 17.45 | Polsat | SOBOTA | 13.40 | Polsat 2 | NIEDZIELA

Nie ma róży bez ognia 4.05 | Kino Polska | CZWARTEK

Jest jedną z najbardziej interesujących i wszechstronnych polskich aktorek. Warszawską PWST ukończyła w 1969 roku i od razu jej kariera nabrała tempa. Zadebiutowała w Teatrze Współczesnym w roli Anieli w "Wielkim człowieku do małych interesów" u boku Tadeusza Łomnickiego. W filmie po raz pierwszy widzowie ujrzeli ją w 1970 roku jako Ninę w "Krajobrazie po bitwie" Andrzeja Wajdy. W tym samym czasie po raz pierwszy dała się poznać jako aktorka śpiewająca, imponująca głębokim głosem na festiwalu w Opolu, gdzie zdobyła nagrodę za interpretację piosenki "Ptakom podobni". Później widzowie mogli ją podziwiać m.in. jako Zosię w "Pannach z Wilka" Wajdy, Agnieszkę Niechcic w "Nocach i dniach" Antczaka. Występuje z recitalami takimi jak "Domofon, czyli śpiewniczek Stanisławy C." i monodramami jak "Księga Hioba". Za najważniejszy uważa teatr. W ciągu ostatnich lat zasłynęła kreacjami stworzonymi w przedstawieniach Krzysztofa Warlikowskiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji