Artykuły

Trochę strasznie, trochę śmiesznie

Ideał będzie się tylko w milczeniu uśmiechał z portretu dawno porzuconego gdzieś pod szafą - o spektaklu "Portret" w reż. Krzysztofa Jaworskiego w Teatrze im. Norwida w Jeleniej Górze pisze Dominika Świerad z Nowej Siły Krytycznej.

Stalin, zamszowy płaszcz, mambo i przesłodzona kawa - czy te rzeczy da się jakoś połączyć? Jeleniogórski Teatr Norwida pokazuje, że można, choć efekt jest dyskusyjny.

Inscenizację "Portretu" Mrożka rozpoczyna Stalin właśnie, spoglądając na nas z wielkoformatowej projekcji. Jak wielki brat czuwa nad całym spektaklem. I chociaż po chwili uśmiechnięta twarz zostanie zastąpiona obrazem błękitnego nieba, jego duch będzie obecny do końca.

Tadeusz Wnuk wciela się w Bartodzieja - steranego i niespełnionego człowieka, dla którego największą niegdyś świętością był dumny Ojciec Narodów z hołubionego portretu. Teraz, dręczony wyrzutami sumienia, jedzie odkupić winy i zapłacić za dawne błędy. Postać, chociaż w zamierzeniu złożona i pełna wewnętrznych sprzeczności, w wykonaniu Wnuka jest przezroczysta. Spuszczona głowa i monotonny głos aktora nie są w stanie oddać emocji i głębi. Zamiast na Bartodzieju, uwaga widza skupia się na muzyce z filmu "Dirty Dancing" i wystylizowanej na amerykańską modłę Anabelli, granej przez Katarzynę Janekowicz. Aktorka prezentuje charakterystyczny już dla niej, nieco przerysowany styl; w tym jednak przypadku jest pożądany, bo wpasowuje się w trochę kiczowatą konwencję inscenizacji.

Gdy przychodzi do spotkania Bartodzieja z Anatolem - dawnym kolegą, na którego wiele lat temu doniósł, obserwujemy zderzenie dwóch światów. Stagnację i spokojne trwanie przy utartych zwyczajach (symbolizowane wytartym prochowcem Wnuka, jego dezorientacją na dźwięk dzwoniącego telefonu i brakiem aprobaty dla najnowszych muzycznych trendów) zestawiono z zachłannym pragnieniem nadgonienia straconego czasu i potrzebą nowych doświadczeń, którym Anatol w osobie Jacka Paruszyńskiego wychodzi naprzeciw z lekką nonszalancją w głosie i rękami w kieszeniach. Kontrast, widoczny gołym okiem, jest zbyt jaskrawy. Jak na dłoni można wyczytać, kto jest wygranym, a kto poniósł życiową porażkę. A przecież, chociaż pozornie to może wydawać się oczywiste, nie ma tu czerni ani bieli. Relacje między mężczyznami sprowadzone zostają do rozmowy, która pod wypływem alkoholu przeradza się w kłótnię. Nie jest to jednak polemika o równych racji; Anatol wykrzykuje swoje pretensje, a Bartodziej ulegle pada na kolana, byleby tylko odzyskać wewnętrzny spokój.

Postaci kobiece są zdecydowanie bardziej złożone. Tutaj ukłon szczególnie w stronę Lidii Schneider, która wcieliła się w żonę Bartodzieja - Oktawię. Jej kunszt aktorski winduje poziom przedstawienia w górę, a doskonałe wyczucie postaci rekompensuje bezbarwną rolę Wnuka. Zarówno ona, jak i Anabella, pozornie naiwne i bezradne, okazują się silne i niezwykle konkretne. Schneider i Janekowicz świadomą grą stwarzają mężczyznom przestrzeń, swobodną i pozwalającą poczuć się ważnym. W rzeczywistości jednak to ich postaci kierują życiem panów, są bardziej racjonalne i zaradne, praktyczne i trzeźwo myślące. Stwarzają pozorne alternatywy, żeby później samodzielnie dokonać wyboru. Ich rola więc - chociaż pozornie stanowi niejako tło dla historii Bartodzieja - jest nie mniej istotna. Mają bowiem, w przeciwieństwie do obydwu mężczyzn, świadomość własnej tożsamości i oczekiwań, a przy tym wiele sprytu i inteligencji. To one podejmują główne decyzje.

"Portret" Krzysztofa Jaworskiego to spektakl balansujący na granicy patosu i komizmu - tak za sprawą scenografii (na wspomnianym ekranie projekcje nie tylko Stalina, także płynących po niebie chmurek, samolotu i wielkiego, czerwonego księżyca), jak przesady gestów, mimiki i intonacji.

To ukazanie upadku idei, która zawsze przegrywa z rzeczywistością. Niespełnienie, odrzucenie i nieszczęśliwe przypadki sprawiają, że nawet największe wzory przestają się liczyć. Jaworski uświadamia, że gdy przychodzi starość i niedołężność, żadne wzniosłe hasła nie pomogą - trzeba po prostu trwać, trzymając się tego życia, które jeszcze pozostało.

"Portret" skłonił mnie jednak do refleksji. Ukazuje błahość pozornie wielkich spraw i uświadamia, że nie sposób odciąć się od własnej przeszłości. Życie zawsze kończy się tak samo. Człowiek w pewnym momencie przestaje nadążać i nie rozumie już, po co to wszystko. I żaden ideał nic na to nie poradzi - będzie się tylko wiecznie i w milczeniu uśmiechał z portretu dawno porzuconego gdzieś pod szafą.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji