Artykuły

"Dziady" antyromantyczne

"Dziady" mają w sobie dynamit poezji i dynamit polityki. Są dziełem genialnym, może najgenialniejszym w naszej literaturze. A przecież jest to utwór jeden z najdziwniejszych, nierówny i nielogiczny, pogmatwany i rozbity na luźne sceny. I tak arcypolski. Bez "Dziadów" nie można sobie wyobrazić literatury polskiej - jeszcze trudniej niż bez "Pana Tadeusza". Nie można też wyobrazić sobie bez nich teatru polskiego.

"Dziady" w teatrze przemawiają ze spotęgowaną siłą. Bania z poezją rozbija się nad widownią, zaczarowuje słuchaczy. Pamiętamy dobrze ostatnie warszawskie przedstawienie sprzed dziewięciu lat. Miało wiele, bardzo wiele niedostatków, a przecież porywało publiczność i osiągnęło rekordową liczbę (270) powtórzeń! Działał tu dodatkowo moment historyczny i fakt, że było ono pierwsze po wojnie. Potem, już całkiem niedawno, aż trzy teatry w Krakowie, (łącznie z Nową Hutą) jeden za drugim pod rząd wystawiły ten arcydramat, nie bojąc się braku powodzenia u publiczności. I na sobotniej premierze w Teatrze Polskim kurtyna po przedstawieniu szła w górę tyle razy, jak to nieczęsto się u nas zdarza. Poezja Mickiewicza raz jeszcze wybuchła swym dynamitem. I to mimo że inscenizatorzy zrobili dość dużo, żeby wybuch ten osłabić i zneutralizować.

Nie, nie mam zamiaru szydzić z ich pracy. Już podjęcie się - w pełny poczuciu odpowiedzialności wielkiego dzieła zasługuje na szacunek, daleki od jakiegokolwiek lekceważenia. Krystyna Skuszanka i Jerzy Krasowski powtórzyli w zasadzie - z niewielkimi zmianami - nowohuckie przedstawienie opracowane z wielką pieczołowitością, z wielkim nakładem myśli i starań.

Każde przedstawienie "Dziadów" jest wyborem i próbą zorganizowania teatralnego całości. I jedno i drugie - wobec niezmiernego bogactwa utworu - zawsze niedoskonałe i sporne. Zwłaszcza przy łącznym, tradycyjnym już wystawianiu całości, wileńskich i drezdeńskich części razem. Inscenizatorom przyświecała myśl zracjonalizowania "Dziadów", wydobycia ich nurtu myślowego, filozoficznego, a przy tym podkreślenia ich uniwersalności, oderwania od konkretnej rzeczywistości historycznej i geograficznej. Zabieg taki nie mógł się w pełni udać w stosunku do arcyromantycznego poematu, nasyconego elementami misteryjnymi, dzieła, którego główną siłą jest, poezja, uczucie, przy pewnej mgławicowości idei, a z drugiej strony wielka konkretność realizmu i pamfletowa drapieżność polityczna. Najłatwiej można sobie poradzić z diabłami i aniołami - po prostu skreśla się je, ale i tak w tekście pozostanie - bo musi pozostać - wystarczająco dużo mistycyzmu, by świadczyć, że "Dziady" nie są moralitetem racjonalistycznym. Odrealnienie zaś, starania, aby pokazać dramat jako dziejący się bez określonej rzeczywistości zawsze i wszędzie, w oderwaniu od realnej, narodowej historii prowadzi raczej do wrażenia, że dzieje się on nigdy i nigdzie. I skutek jest odwrotny: uniwersalna idea narzuca się z siłą o wiele mniejszą. Oczywiście i to nie mogło być w pełni przeprowadzone, bo tekst się sam broni przed inscenizatorami. Na szczęście.

Przejdźmy do szczegółów. Część druga i czwarta zespolone są z sobą w przedstawieniu bardzo logicznie w jeden obrzęd Dziadów, stanowią zwarty i wyrazisty "akt" pierwszy. Sam obrzęd na cmentarzu (piękna dekoracja Jana Kosińskiego) pokazany został teatralnie - aktorzy mają tylko od pasa narzucone kostiumy (udane w ramach koncepcji inscenizacyjnej dzieło Barbary Jankowskiej) na zwykłe dzisiejsze ubrania. W widma wcielają się chłopi z tłumu na zasadzie jakiejś religijnej histerii. Ma to swoją trafną wymowę, a aktorzy, zwłaszcza Alicja Raciszówna, Justyna Kreczmarowa, Piotr Pawłowski, Henryk Boukołowski i Leon Pietraszkiewicz są pełni wyrazu. Ale potem - spowiedź Gustawa zawodzi. Gustaw w IV części jest szalony miłością i poezją - poezją romantyczną. Stanisław Jasiukiewicz jest tylko szalony - bardzo prozaicznie. Prowadzi rozmowę z Księdzem (Władysław Hańcza) niemal jak w scenie rodzajowej, potocznie, sucho, bez czucia. Bardzo irracjonalny tekst sprowadzony do zwykłej pogwarki, pozbawiony cudzysłowu poezji brzmi pusto, niekiedy nawet ociera się o śmieszność. Pozostajemy zimni i niewzruszeni.

Dalej następuje Salon Warszawski: całe towarzystwo oprócz patriotów ujęte dla odmiany kukiełkowo, z katarynkowym rytmem mówienia, narzuconym wbrew woli i sensowi wiersza Mickiewicza. Kilka wielkich piękności i bardzo mocnych akcentów tej sceny przechodzi bez wrażenia, nawet opowiadanie Adolfa. Nic nie pozostaje w pamięci, ani żaden aktor.

Z kolei sceny u Senatora dzieją się na tle dekoracji, która przypomina ruiny Warszawy - popowstaniowej i powojennej z roku 1945. Chyba świadomie, bo i Senator i jego otoczenie pokazani są z aluzjami - bardzo dyskretnymi zresztą - do gestapo i hitleryzmu. Widocznie inscenizatorzy sądzili, że sceny te mocniej przemówią do widza poprzez bliższe mu doświadczenia i dadzą wyraźniejsze uogólnienie. Hm, może mieli rację, ale raczej wątpię. Niezależnie od tego należą one do najlepszych w przedstawieniu. Stanisław Zaczyk jako Senator ma w sobie odpowiednią dozę zapiekłego okrucieństwa, Eugenia Herman rzuca rozdzierające oskarżenie jako Rolisonowa (na przekór tekstowi bardzo młoda), świta Senatora nader wyrazista: Bronisław Pawlik (Pelikan), Jan Kobuszewski (Doktor), Leon Pietraszkiewicz (Bajkow) Józef Kalita (Lokaj). Bal robi duże wrażenie. Ale bo też jak wspaniale jest ta scena napisana u Mickiewicza! Po jednej stronie goście Senatora, po drugiej patrioci, a w środku na estradzie menuet w formie jakiegoś koszmaru sennego. Ten obraz dobrze zorganizowany i przejrzysty utkwi w pamięci, choć żal, że nie ma menuetu Mozarta tak zrośniętego - i z woli autora - z tą sceną.

Można tu zrozumieć - choć nie pochwalać - intencje, dlaczego zastąpiono go motywem piosenki sybirskiej, ale ten sam motyw odzywający się w czasie obrzędu Dziadów nie ma żadnego sensu. Z symbolami łączą się określone treści i muszą one jakoś sobie odpowiadać. Na obie te sprawy zwracano już uwagę przy okazji przedstawienia nowohuckiego, ale - widać - inscenizatorzy są uparci.

I wreszcie - wielka scena więzienna. Znowu piękna dekoracja Jana Kosińskiego: olbrzymia krata podnosząca się i otwierająca na ruiny Warszawy. Henryk Boukolowski ładnie podaje opowiadanie Sobolewskiego... I Wielka Improwizacja. Okazało się, że trzeźwy, racjonalistyczny ton dobrze jej odpowiada - jej retoryczności tokowi filozoficznemu. Stanisław Jasiukiewicz wypowiedział ją pięknie. Może brakowało mu trochę siły - siły głosu i siły wewnętrznej partnera Pana Boga, ale ten gigantyczny buntowniczy monolog pozostał poważnym osiągnięciem tego aktora. Jasiukiewicz był inny niż dziewięć lat temu, dostosowany do koncepcji reżyserskiej, ale i wtedy i teraz zasłużył na duże pochwały. Co do inscenizacyjnego pokazania Wielkiej Improwizacji można by także wysunąć pewne zastrzeżenia, ale miejsca już nie ma. Wspomnijmy więc tylko, że po niej dopiero przychodzi w tym przedstawieniu sen Senatora i Widzenie Księdza Piotra z mocą i sugestywnie wypowiedziane przez Macieja Maciejewskiego. I na zakończenie pochwała myśli (i wiary), która tyle może zdziałać...

Dotknąłem - z konieczności tylko pobieżnie i niepełnie - kilku spraw z "Dziadów" w Teatrze Polskim. Nie ma rady, trzeba kończyć, a kończąc stwierdzić: jakiekolwiek by się jeszcze wysunęło pretensje, warto zobaczyć to przedstawienie. To jednak są "Dziady".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji