Artykuły

Jeszcze raz o "Kobrze"

Zwykło się sądzić i chyba słusznie, że dobre widowisko kryminalne powinno charakteryzować się przede wszystkim odpowiednio zagmatwaną anegdotą, prawdopodobieństwem sytuacji, żywą narracją, żelazną logiką i konsekwencją; prawdą psychologiczną muszą odznaczać się wszyscy bohaterowie, nawet drugo- i trzecioplanowi. Wiemy też, że już w części ekspozycyjnej winno być dokonane przestępstwo (najlepiej morderstwo), bo to od razu podnosi rangę i napięcie późniejszego śledztwa, a wszystkie wynikające z tego tytułu konsekwencje stają się bardziej ważkie, intrygujące; że pętla wokół głównych postaci dramatu winna zaciskać się z odpowiednią szybkością. Jeżeli dodamy do tego znakomitą grę aktorów, doskonałą reżyserię, scenografię przylegającą do każdej sceny, niezachwiany rytm montażu, dobrze oświetlone kadry (pomijam sprawy dźwięku i zapisu obrazu, ponieważ jest to tak oczywiste, jak konieczność na przykład idealnej słyszalności w sali koncertowej) - wówczas otrzymamy spektakl nie tylko trzymający widzów w napięciu, ale także o pewnej randze artystycznej. Uważnie i z całą atencją obejrzałem "Ostatni koncert" Olgi Czajkowskiej i Barbary Sałackiej. Niestety, nie znalazłem jednak w tym widowisku niczego, co mogłoby zadowolić nawet tolerancyjnego odbiorcę. Nie widzę zatem żadnych powodów, dla których moje krytyczne uwagi o programach "Kobry" miałyby być "dyplomatycznie wyważone i bardziej życzliwe niż napastliwe", jak to określił jeden z pracowników telewizji. Dyplomatą nie jestem, co się zaś tyczy życzliwości, mogę stwierdzić, iż moja sympatia jest zawsze po stronie tych, którzy próbują rozruszać program telewizyjny - w tym przypadku są to autorzy widowisk Teatru Sensacji. I jeszcze jedno. Podobno pewna (realizatorka "Kobry" głosiła, że Andrzej Fofino to klawy facet i że chciałaby zaprosić go na herbatę, ponieważ napisał o jej przedstawieniu trafną recenzję. Niestety, nie może tego uczynić, bo Fofino to pseudonim, a prawdziwego nazwiska nie zna. Otóż Fofino to niżej podpisany. Oczekuję zaproszenia...

Wróćmy do "Ostatniego koncertu". Już pierwsze ujęcia pod napisy czołowe nie zapowiadały niczego dobrego, choć zdjęcia Andrzeja Żydaczewskiego wykonane kamerą "z ręki" (posiadały znamiona dobrze pojętego profesjonalizmu. Oto dwoje bohaterów między drzewami, na długich schodach fotografowani w kontrze, a z off'u słodka muzyka Czajkowskiego. Wspaniały melodramat. Za chwilę uczucia kochanków zostaną przerwane wielką katastrofą. Zbrodniarz, widocznie jakiś piekielnie zazdrosny facet, nadpiłuje osie w furgonetce i w rowie lub na drzewie znajdziemy martwą córkę profesora muzyki. Nie, to byłoby za proste. Autorki "Ostatniego koncertu" naczytały się poezji, dzieł filozoficznych (Kierkegaard był Duńczykiem, a nie Niemcem, jak twierdził jeden z bohaterów Czajkowskiej i Sałackiej), różnych zawiłych traktatów o tym, jak to na przykład "Kierowcą też niełatwo zostać", naoglądały w muzeach i antykwariatach starych lichtarzy, krzeseł, stołów, a tak w ogóle to są szalenie wrażliwe na problemy prostych ludzi - wszystko to znalazło swoje potwierdzenie w "Ostatnim koncercie". Oczywiście, Czajkowska mogła napisać tekst, nie dbając o szczegóły i prawdopodobieństwo. Na przykład - dlaczego jeden z bohaterów po przyjechaniu do profesora do jego domku za miastem, w którym pracował, nie zauważył stojącego na drodze Zaporożca? Być może, na chwilę oślepiły go reflektory telewizyjne... Po co niby skromny chłopak musiał doprowadzać swoją żonę do samobójstwa? Czy nie prościej byłoby poprosić o rozwód? Czajkowska również zapomniała o niezbędnym tempie i napięciach, tak bardzo potrzebnych, by wciągnąć widza w zagadkę kryminalną. Szczytem "elegancji Francji" było przyjęcie w domu profesora: wspaniałe wieloramienne świeczniki, wysokie krzesła i rozmówki o królowej angielskiej, o terminie otrzymania dyplomu, o przodującej studentce, o zawodowych sprawach kierowcy etc. i nic na temat właściwego dramatu. Zresztą podobnych scenek w "Ostatnim koncercie" było więcej. Autorka miała prawo wymyślić nawet najbardziej schematyczną anegdotę, ale realizatorka, Barbara Sałacka, nie powinna wziąć takiego tekstu do roboty.

Gdyby utwór Czajkowskiej skrócić o połowę, wówczas być może widowisko nabrałoby żywszego tempa, zostałyby wyeliminowane naiwności psychologiczne i sytuacyjne, co z kolei spowodowałoby, że motywacje działań poszczególnych postaci nabrałyby wiarygodności. Takie między innymi było zadanie realizatora telewizyjnego.

Barbara Sałacka nie tylko zapomniała o tym, że reżyser winien zaadaptować tekst do swojej koncepcji inscenizacji, wyrzucić z niego niepotrzebne dialogi, sytuacje, ale - i to gorzej - zapomniała, iż każdego realizatora programu telewizyjnego obowiązuje pewne minimum, nazwijmy to, zawodowstwa.

Na przykład bohaterowie "Ostatniego koncertu" jadą samochodem przez las ku domkowi profesora. Kamera pokazuje ich siedzących na przednich fotelach, widać wolniutko przesuwający się krajobraz, gdy tymczasem za chwilę kamera jest już wewnątrz auta i teraz krajobraz przesuwa się szybko. To nie są, wbrew pozorom, drobiazgi... I dalej. Kiedy Leszek Herdegen zaczyna kwestię od słów "A dlaczego...", słychać głos suflerki. "Piotr to rozsądny chłopak, na pewno wróci", aktor wypowiada te słowa i trzęsie zastawką. Lekceważenie widza?...

Brakowało w tym spektaklu atmosfery rosyjskiej, czegoś, co mogłoby odróżniać go od kryminałów rodem z Ameryki czy Anglii. Jestem przekonany, że wielką szansą "Ostatniego koncertu" byłaby właśnie ta rosyjskość, niepowtarzalna specyfika zachowań, obyczajowości. A tak? "Masz rację, to wszystko było głupie" - zakończył spektakl jeden z bohaterów. I ja się z nim zgadzam.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji