Piękny śpiew przede wszystkim
Po niedzielnej premierze "Werthera" Julesa Masseneta padło w prasie warszawskiej wiele słów krytycznych. Często słusznych. Pod względem reżyserskim bowiem nie jest to spektakl olśniewający. Wszystko jednak wynagradza wspaniały śpiew solistów - takiego ich zestawu dawno na tej scenie nie było. Dlatego warto odwiedzić Teatr Wielki.
Co do reżyserii, rzeczywiście nie jest najlepiej. Są w tym spektaklu gesty i wydarzenia zupełnie enigmatyczne. Postaci kręcą się po scenie, bywa, że bez celu i sensu. Najwięcej takich qui pro quo jest w drugim akcie, w którym akcja dzieje się przed kościołem: za nic w świecie nie można zrozumieć, dlaczego akurat w danym momencie ktoś wchodzi, a ktoś wychodzi.
Myślę jednak, że wiele kłopotów Gerarda Wilka, debiutanta w tej roli, wynika niestety z samej partytury. Są w niej fragmenty puste, z którymi nie bardzo wiadomo, co zrobić - najlepiej byłoby spuścić kurtynę. Chyba rację miał Brahms, który na prapremierze "Werthera" w Cesarskiej Operze Wiedeńskiej słuchał opery siedząc tyłem do sceny, z twarzą ukrytą w dłoniach... Nie przeszkodziło mu to jednak wyrazić kompozytorowi swojego zachwytu muzyką.
Ponieważ - i to właśnie jest źródłem wielkiego powodzenia dzieła na scenach świata - Massenet daje wiele znakomitego pola do popisu śpiewakom. Stefania Toczyska (która w czerwcu wystąpi w warszawskim "Wertherze") twierdzi wręcz, że jest to jej ukochana opera.
W Teatrze Wielkim brawa odzywają się po każdej większej arii Werthera (Gerard Garino), Charlotty (rewelacyjna Stefania Kałuża, po raz pierwszy na tej scenie), jej siostry Sophie (Izabella Kłosińska) czy narzeczonego, a później męża Charlotty, Alberta (Adam Kruszewski).
Słuchając ich śpiewu zapominamy zarówno o reżyserskich kłopotach, jak i o anachronizmie "Cierpień młodego Wertera". Może i my powinniśmy tego przedstawienia słuchać, nie oglądać? Tym bardziej że uwaga widza siłą rzeczy kieruje się na polskie napisy wyświetlane nad sceną - dzieło jest śpiewane we francuskim oryginale.