Mądrość Solomona
Tym razem zacząć wypada od - scenografii. Obraz plastyczny krakowskie "Ceny" (dzieło raz po raz dającego w krakowskich, i nie tylko krakowskich, teatrach ciekawe dekoracje, Wojciecha Krakowskiego) jest interesujący: zagracony pokój na poddaszu o nadszarpniętych zębem czasu tapetach, ukazany na tle ni to rusztowań, ni to dachowych wiązań, z wierzchołkami wieżowców w głębi. Treściowo nie dopomaga on jednak w pełni nie tylko do wytworzenia właściwego klimatu spektaklu, ale nawet do jego merytorycznego uwierzytelnienia. Nie stwarza atmosfery, o którą chodzi w sztuce: duchoty, kurzu, brudu, starości. Wszystko jest czyściutkie, barwne, jak nowe; nawet woda w karafce - święta i smaczna (po 16 latach!), o czym świadczyłoby jej nadużywanie przez scenicznych bohaterów. Ów zamierzony zapewne przez realizatorów spektaklu anty naturalizm w tej właśnie sztuce Arthura Millera chybia celu. Jest to utwór najbardziej "tradycyjny" w całej twórczości autora "Widoku z mostu", w którym to tradycjonalizmie mieszczą się nawet i przebłyski symbolizmu.
Najwyraźniej ujawnia się to w postaci z pozoru drugoplanowej - starego handlarza, Gregory Solomona, który w sztuce, a zwłaszcza w krakowskim przedstawieniu (o czym za chwilę), urasta do rangi czołowej, spełniając - w XX-wiecznym, oczywiście, ujęciu - rolę po trosze antycznego chóru, po trosze średniowiecznych interludiów. Co to za postać i jakie jej miejsce w kolejnej "rodzinnej" sztuce Millera?
"Cena" (tytuł chyba metaforyczny: choć o cenie mebli bez przerwy mówi się na scenie; sztuka traktuje przede wszystkim o - cenie życia, jaką płacić trzeba za dokonany z własnej woli wybór jego drogi), ukazuje raz jeszcze - po "Widoku z mostu", "Śmierci komiwojażera" i "Wszystkich moich braciach" - amerykańską rodzinę. Ukazuje tym razem wyłącznie poprzez dialog dwu braci spotykających się po 16 latach i przy dawnym ojcowskim fotelu i matczynej harfie dokonujących życiowego rozrachunku, spowiedzi z przeszłości. Są w tym rozrachunku i bolesne wyrzuty (młodszy brat, Wiktor, skromny policjant zmarnował we własnym poczuciu swe życie, poświęcając się dla zbankrutowanego ojca i kształcącego się brata), są brutalne demaskacje (starszy brat, Walter, dziś słynny chirurg, ujawnia hipokryzję zmarłego rodzica, wykorzystującego ofiarę syna, mimo posiadania dość sporej gotówki), są jednostronne próby pojednania i jest wreszcie wniosek nadrzędny: obaj bracia - wbrew pozorom - są życiowymi bankrutami.
I oto na tle tego rodzinnego sporu, nie mającego nic wspólnego - jak spodziewał się handlarz starzyzną - z bójką o ojcowską schedę, postać z pozoru epizodyczna, potrzebna tylko w sztuce dla zawiązania dramaturgicznego węzła: skontaktowania z sobą dwu braci przy sprzedaży mebli, urasta do rangi czołowego bohatera. Włada sceną nie tylko w pierwszej części sztuki przed zjawieniem się brata-lekarza, ale i w jej części drugiej, gdy swym, niezamierzenie komicznym, przerywaniem burzliwej kłótni rodzinnej przypomina co chwila o swym istnieniu. 90-letni Gregory Solomon, poprzez starą książkę telefoniczną przypadkiem przywrócony do czynnego życia, istotnie - ożywa. Dla niego transakcja z meblami - to życiowa stawka; dzięki niej staje się znowu potrzebny, czynny. Jest. I oto nagle ten wiekowy starzec - z pozoru jedyny zakurzony "sprzęt" w zapuszczonym mieszkaniu - rozkwita bilansem swego bogatego życia, w którym zmieściła się i służba w marynarce brytyjskiej, i cztery żony, i samobójcza śmierć młodziutkiej córki. Dowodzi siły życia. Nie tylko w sensiesamej witalności, ale i jego bogactwa, smutków przeplatanych radością, nigdy nie przewidzianych niespodzianek.
Pierwsza to bodajże w dramaturgii Millera postać komiczna, zarazem opromieniona pogodnym optymizmem, nie pozbawionym nutki drwiny, i ironii, a może nawet rezygnacji wypływającej z życiowej mądrości - niekiedy o posmaku wręcz filozoficznym. Jakże świetnie to podpatrzona przez autora sylwetka. Jakże świetnie odtworzona na deskach Starego Teatru przez Jerzego Nowaka!.
Od zewnętrznej sylwetki poczynając, po najdrobniejsze gesty (pamiętacie to wyliczanie pieniędzy czy szperanie w przepastnej tece...?). I cała sylwetka - znakomita, pełnokrwista, trzymająca widza w napięciu. Dzięki Nowakowi Solomon - a nie bracia Franz - staje się głównym bohaterem sceny.
Przemyślanemu aktorstwu Haliny Kwiatkowskiej zawdzięcza również jedyna bohaterka sztuki - Estera - swój poważny sceniczny udział w przedstawieniu. Sprawa to zapewne i samej roli; zna były małżonek Marilyn Monroe nieźle kobiecą psychikę. Choć w kulminacyjnej scenie - dialogu braci - spełnia żona Wiktora rolę raczej biernego świadka, całe jej zachowanie się, nieśmiałe wtręty, czy gwałtowne interwencje, a także jej przygotowanie niejako ostatecznego spięcia przez burzliwą rozmową z mężem w akcie pierwszym, jej cała postawa wreszcie: przeraźliwej mieszczki - choć nie pozbawionej uczuć i ciepła - pieniądze, dolar uznającej za bożyszcze świata, jej wulgarność połączona z delikatnością, a momentami nawet naiwnością - wszystko to czyni z Estery-Kwiatkowskiej postać pełną i interesującą.
Mniej przekonują bohaterzy główni: bracia. Ani wymuskany elegancik, na nucie spokoju i dystynkcji wygrywający swą rzekomą przewagą nad bratem, Wiktor Sadecki, ani - tym bardziej - rozhisteryzowany Bolesław Smela, nie skoordynowanymi ruchami starający się ukazać wewnętrzną burzę pokrzywdzonego rzekomo przez życie człowieka, nie sprostują w pełni swym, na pewno niełatwym rolom.
Amerykańskie kroniki teatralne wspominają, że autor sztuki w ostatnich dniach przed jej premierą na Broadwayu - w 1968 roku - sam przejął reżyserię "Ceny", niezadowolony ze zbyt naturalistycznego traktowania przedstawienia przez dotychczasowego inscenizatora. Więcej liryzmu - żądał Miller. Wydaje się, że to autorskie życzenie skierować by można i do dwu braci z krakowskiego przedstawienia w reżyserii Piotra Paradowskiego. Bo przecież ta tak bardzo swymi realiami i swą budową związana z okresem międzywojennym sztuka Millera, ma chyba w sobie i coś z naszej swojskiej atmosfery - "szaniawszczyzny". Nie byłoby źle to - wygrać.