Artykuły

Mały intymny teatr

Gęsty dym wypełnia salę. Irlandzka sztuka, zatem i irlandzka mgła. Kiedy wreszcie nieco zrzednie, dostrzegamy trzy czarne tubusy wielkich reflektorów podwieszonych u sufitu. Przesuwają się powoli, oświecając aktorów szarym, rozproszonym światłem.

Sztuka Friela składa się z czterech monologów trojga ludzi. Franka uzdrowiciela, Grace, jego żony czy kochanki, i impresaria Teddy'ego. Od lat szwendają się razem po zapadłych mieścinach, aby dawać nobliwe widowiska. Frank przywraca zdrowie chorym, ułomnym, sparaliżowanym. To znaczy czasem mu się to udaje. Zwierzenia odsłaniają dzieje tych ludzi, skomplikowane mechanizmy wzajemnych układów, zależności, uczuć. Mówią prawdę. Swoją prawdę. W następnych wyznaniach wszystko rysuje się inaczej, nawet fakty są różne. Wystarczy przecież pominąć jakieś zdarzenie, a obraz życia wygląda zupełnie inaczej.

Friel subtelnie i niejednoznacznie szkicuje psychologiczne wizerunki swoich bohaterów. Frank może być charyzmatycznym cudotwórcą i małym hochsztaplerem, psychopatą i artystą. Duszyczka jego nędzna, ale i szlachetna równocześnie. Z jakichś przecie powodów Grace, dziewczyna wykształcona i wcale majętna, znosi upokorzenia i poniewierkę, a Teddy, cwaniak i spryciarz, włóczy się za nim po zapyziałej prowincji. Mówiąc krótko: Uzdrowiciel potrzebuje aktorskiej doskonałości wszystkich wykonawców, aby mógł zabłysnąć migotliwością znaczeń, psychologicznymi barwami. Katarzyna Deszcz starała się wydobyć te kolory, co w przedstawieniu widoczne. Jednak nie mignęło i nie zabłysło. Andrzej Hudziak

gra tym razem anemicznie, płasko, jakoś bez zapału. Jego Frank przypomina raczej komiwojażera, i to tuż przed śmiercią, niż faceta, dla którego warto rzucić dom i dostatnie życie. Nie sądzę, aby mógł nastawić zwichniętą rękę, a co dopiero uzdrowić paralityka. Lidia Duda recytuje swój monolog czysto dykcyjnie, poprawnie, czytelnie oddziela kolejne tematy. I tyle. Zbigniew Ruciński stara się być strasznie żywiołowy, ale tylko okropnie się poci przy stepowaniu.

Przedstawienie jest nudne, szare i blade jak irlandzka mgła.

Na Scenie na Sławkowskiej Cena Arthura Millera wytrzepana z bibliotecznego kurzu przez Bartłomieja Wyszomirskiego. Wybór całkiem trafny. Sztuka nieźle napisana, z dobrymi rolami, pokazuje paskudną twarz kapitalizmu. Mówi o bankructwie finansowym, co zdarza się i naszym dynamicznym biznesmenom. A przede wszystkim o bankructwie życiowym dwu braci.. Chociaż każdy z nich wybrał inną drogę, cenę zapłacili równie wysoką. Zamożna niegdyś rodzina straciła majątek. Pozostały stare meble i niedołężny, zdziwaczały ojciec. Walter, którego gra Edward Linde-Lubaszenko, postanowił przebić się, osiągnąć sukces. Odszedł z domu, skończył studia, został lekarzem. Lubaszenko jest chłodny, zdystansowany, niemal despotyczny. Zna swoją wartość, ceni pozycję, woli decydować, nie lubi być posłuszny. Jest ironiczny, nawet cyniczny. A przecie w króciutkich momentach pokazuje gorycz i dramat przegranego życia. Trochę to, zwłaszcza pod koniec spektaklu, zbyt monotonne jak na aktora takiego formatu. Czepiam się, prawda, ale żal. Taki dobry aktor, a rola niepełna.

Wiktor Jerzego Grałka jest szczery, dobry, prosty. Porzucił studia, został policjantem, aby opiekować się ojcem. Wraz z nim biedował, nadal nie ma pieniędzy, o których tak marzy jego żona (Agnieszka Mandat). W kłótniach porywczy, zbyt głośny jak na małą scenę. Grałek gra Wiktora wprost, bez komplikacji. A może jednak wiedział, że ojciec nie jest nędzarzem? A nuż jego poświęcenie było w istocie psychicznym wygodnictwem, spełnieniem przez udrękę, zakłamywaniem siebie? Znowu się czepiam. Myślę jednak, że Grałek potrafiłby zagrać takie psychologiczne uwikłanie.

No i Gregory Solomon Jerzego Nowaka. Mądry, cwany, z poczuciem humoru, wszystkowiedzący i wszystko rozumiejący. Jedyny pogodzony z losem. Mimo wszystko.

Przedstawienie rozgrywa się w ciszy. Nie ma muzyki robiącej nastroiki, atmosferkę. Podobała mi się ta cisza. Są tylko aktorzy w ciasnej salce malowniczo zagraconej przez Urszulę Kenar starymi poniszczonymi meblami.

Mały intymny teatr na aktorów dla niewielkiej grupki widzów. Robiony uczciwie, bez pretensjonalnych reżyserskich popisów, formalnych wygibasów.

Przed laty na nowo otwartej Scenie na Sławkowskiej Tadeusz Bradecki wyreżyserował swoje pierwsze dyplomowe przedstawienie. Jako dyrektor Starego Teatru nadal udostępnia ją młodym początkującym reżyserom. Mam nadzieję, że pilnie obserwuje, co z nich wyrośnie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji