Artykuły

Gorzki smak koktajlu

BYWALCY lokali dobrze wiedzą, że wykwalifikowany barman potrafi na życzenie klienta przyrządzić koktajl składający się z kilku warstw rozmaitych alkoholi. Napoju takiego nie miesza się, lecz pije warstwa po warstwie, smakując kolejno poszczególne składniki. Struktura "Ceny" Arthura Millera przypomina właśnie taki wielowarstwowy koktajl. Odsłonięcie jednej warstwy ujawnia znajdującą się pod nią warstwę następną. Choć trzeba od razu rzec, iż jest to koktajl dość gorzki w smaku.

FABUŁA jest bardzo prosta. Oto dwaj poróżnieni bracia - niskiej rangi policjant i wzięty chirurg - spotykają się po latach przy okazji sprzedaży mebli pozostałych po zmarłym ojcu. Owo spotkanie jest dla obydwu okazją do wyjaśnienia nieporozumień z przeszłości, niesie szansę pojednania się. Jednak urazy i pretensje tkwią zbyt głęboko i porozumienie okazuje się niemożliwe. Taka jest pierwsza warstwa sztuki i pierwsza konstatacja. Możliwe, że mało odkrywcza, ale z pewnością psychologicznie prawdziwsza od ewentualnego pogodzenia się braci. Na pierwszy rzut oka owi bracia przypominają postaci z bajek lub podań ludowych: jeden jest zły, drugi zaś dobry. Pierwszy z nich - Walter (Marcin Troński) - sprawia wrażenie egoisty, który przed laty pozostawił własnemu losowi ojca bankruta, ukończył studia i zrobił karierę oraz majątek. Drugi - Wiktor (Olgierd Łukaszewicz) - zrezygnował ze swoich ambicji i poświęcił się dla ojca. Pozornie więc jasne jest, który z nich jest tym dobrym, a który złym. Ale to tylko pozory. Albowiem to właśnie Walter - prawda, że późno, ale jednak - podejmuje próbę pojednania się z bratem; uznaje swoją winę i chce jakoś ją naprawić. Ten gest jednak pada w próżnię. Wiktor tak dalece przyzwyczaił się do swej życiowej przegranej, że nie chce żadnych zmian. Akceptuje pierwszą, śmiesznie niską cenę zaoferowaną mu za meble przez handlarza Solomona (Jan Matyjaszkiewicz), nie przyjmuje oferty pracy od brata. Jest w gruncie rzeczy rozmiłowany w swym cierpiętnictwie, bowiem sądzi, iż zapewnia mu ono moralną wyższość nad bratem. (Mówiąc złośliwie - można by sądzić, iż jest polskiego pochodzenia, bo tylko Polacy obchodzą Święto Niepodległości w sposób tak ponury, jakby było rocznicą narodowej klęski). Jest więc "Cena" nie tylko sztuką o braku porozumienia, lecz również o względności takich pojęć jak dobro i zło oraz o niejednoznaczności wyborów życiowych. A także - co łatwo przegapić - o czymś jeszcze. Oto w pewnym momencie handlowych negocjacji Solomon mówi, że dla współczesnych ludzi ważniejsze od posiadania jest nabywanie dóbr. To najbardziej lapidarna, ale i najtrafniejsza zarazem definicja społeczeństwa konsumpcyjnego. Dla tej jednej kwestii warto było tę sztukę napisać, i warto ją dziś wystawiać.

WSZELAKO wystawiać warto tylko wtedy, gdy ma się pierwszorzędną obsadę. "Cena" bowiem to sztuka, w której od aktorów zależy niemal wszystko. Nie ma w niej miejsca na efektowne (czy zgoła efekciarskie) pomysły inscenizacyjne.

Jest tekst, są aktorzy i to musi wystarczyć. Reżyser tej inscenizacji, Bogdan Augustyniak, dokonał bardzo trafnego doboru obsady i znakomicie poprowadził aktorów. Oglądamy pokaz aktorstwa na bardzo wysokim poziomie. Marcin Troński buduje swą postać środkami oszczędnymi, bez emfazy i patosu. Walter spowiada się ze swej życiowej klęski spokojnie i bez litowania się nad sobą, co oznacza, iż zrozumiał jej przyczyny i skutki. Jest postacią prawdziwą i wręcz przejmującą. Olgierd Łukaszewicz z kolei pokazuje Wiktora jako neurastenika i nieudacznika, szukającego przyczyn swych niepowodzeń wszędzie, tylko nie w sobie samym. Takie kontrastowe potraktowanie owych postaci sprawia, że pomiędzy nimi powstaje autentyczne pole napięcia i prawdziwy, nie zaś sztucznie wykreowany konflikt. Marzena Trybała, w roli Estery, żony Wiktora, odchodzi od wizerunku kobiety żądnej życiowej poprawy za wszelką cenę. Owszem - Estera marzy jeszcze o lepszym życiu, ale wydaje się, iż zdaje sobie sprawę z tego, że jej marzenia pozostaną tylko marzeniami. Odnosi się wrażenie, że w głębi duszy pogodziła się już z nieudacznictwem męża. To może mało efektowna, ale bardzo dobra rola tej aktorki. Ale prawdziwą ozdobą spektaklu jest Solomon w wykonaniu Jana Matyjaszkiewicza. Prawda, że ta postać mędrca i błazna w jednej osobie wyjątkowo dobrze "wyszła" Millerowi, ale trzeba ją jeszcze zagrać. Jan Matyjaszkiewicz czyni to perfekcyjnie pod każdym względem. Każde jego słowo i każdy gest można smakować niczym najlepszy koniak. Napisano już, że to jedna z najlepszych ról w całym, bogatym dorobku wybitnego aktora. Ja dodałbym, że na takich rolach młodzi (a może i nie tylko młodzi...) aktorzy mogą się uczyć swego zawodu. Nie lubię proroctw, ale tym razem można zaryzykować przypuszczenie, iż Solomon Jana Matyjaszkiewicza przejdzie do historii, jak ten Jana Świderskiego sprzed 30 lat.

JEDNYM z głównych założeń tegorocznego przeglądu Lubelskiej Premiery Teatralnej było zaprezentowanie sztuki aktorskiej na wysokim poziomie. To kryterium spektakl Bogdana Augustyniaka spełnił całkowicie. A przy tym okazało się, że sztuka napisana trzydzieści lat temu nadal jest czytelna i aktualna. Choć nie wiem, czy powinniśmy się z tego cieszyć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji