Artykuły

Brzydko się bawisz muzyką

"The Show Must Go On" w reż. Jérome Bela Teatr Dramatyczny m.st. Warszawy i Fundacja C/U na festiwalu ciało/umysł. Pisze Joanna Derkaczew w Gazecie Wyborczej.

Podczas premiery "The Show Must Go On" francuskiego choreografa Jérome'a Bela publiczność ostatecznie nie wdarła się na scenę. Ale niewiele brakowało.

Najpierw zrobił to akustyk (Gilles Gentner). Nie od razu jednak - dopiero gdy wprowadził widzów stan rozbawienia, zaciekawienia i pobłażliwej aprobaty. Chłopak siedzący przy olbrzymiej konsoli przez kilka pierwszych piosenek ("Tonight" z "West Side Story", "Let The Sunshine In" z "Hair") utrzymywał salę w całkowitej ciemności, regulując jedynie głośność. Gdy stopniowo rozjaśnił scenę, wkroczyło na nią 20 artystów wyłonionych w castingu. Ci ruszyli do tańca na dźwięk "Let's Dance" Davida Bowiego, przez chwilę pobujali się, wykonując nieporadne imprezowe ruchy, i znów zamarli. Po kilku podobnych sekwencjach ("Come Together", "I Like To Move It, Move It") didżej przejął kontrolę nad sytuacją. Przepędził dziewczyny gnące się lirycznie do "Balerina Girl", nastawił "Private Dancer" Tiny Turner, skierował na środek punktowy reflektor. I dał kilkuminutowy solowy popis. Zero profesjonalizmu. Maksimum pasji i pewności siebie.

"The Show Must Go On" Jérome'a Bela to właśnie zachęta, by muzykę i taniec traktować egoistycznie. By gibać się przy lustrze, wykrzykiwać rockowe refreny do grzebienia, wystukiwać rytm na szybach autobusów, mamrotać zwrotki "prawie po angielsku".

W filmach, które wstyd kochać, ale nie sposób zapomnieć, zdolność do autokompromitacji tańcem to miara zdrowia i niezbędnej do życia odwagi. Choćby w "Powrocie do Garden State". Natalie Portman wykręca się w swojej panieńskiej sypialni w pętelkę. Jej gość (Zach Braff) tylko dźga powietrze palcem. Nie dojrzeje, nie wyjdzie z letargu i żałoby, póki nie da sobie prawa do wygibasów.

Jeśli trzymać się tej miary, polscy odbiorcy są chyba w światowej czołówce najbardziej dojrzałych, autoironicznych i gotowych do wyzwań.

Paryska publiczność podczas premiery w 2001 roku ostentacyjnie wychodziła ze spektaklu, ciskając wyrzuty i obelgi. Obecni na sali amerykańscy krytycy sugerowali, że Francuzi poczuli się obrażeni postawieniem im bariery językowej (na 18 piosenek tylko jedna Edith Piaf?).

Anglojęzyczni widzowie oglądający Bela na festiwalach od Filadelfii po Dublin faktycznie bawili się wspaniale. Reagowali entuzjastycznie na wszystkie popowe hity. Polska publiczność poczuła się zaproszona do spektaklu. Gdy scena opustoszała, a w powietrzu zaczęło się unosić "Imagine" Lennona, wydawało się, że to po prostu zbiorowe ćwiczenia na wyobraźnię. Albo propozycja, by potraktować słowa autora poważnie i faktycznie poświęcić chwilę na rozważenie jego utopijnych pomysłów: "żadnych państw, żadnych granic, żadnej religii".

Reakcja sali była jednak zaskakująca. W górę automatycznie poszły zapalniczki i światełka komórek. Z balkonów odezwały się pierwsze głosy nucących. I gdy didżej podczas odtwarzania "Sound Of Silence", zaczął bawić się suwakiem, wyciszać zwrotki, nie było już odwrotu.

Sala zaczęła wypełniać wygłuszone fragmenty własnym śpiewem. Fałszując, gubiąc rytm, łatając dalsze zwrotki, beztroskim "nananaaa". Śpiewający kończyli zbyt szybko, ani razu nie trafili w refren, ale i tak bitwę z suwakiem didżeja wygrali. Gdyby program potrwał jeszcze trochę dłużej mógłby zakończyć się rozpętaniem na widowni alternatywnej imprezy tanecznej.

"The Show Must Go On" jest więc bardziej grą i testem zachowań społecznych niż widowiskiem.

O Belu pisze się, że nie tworzy spektakli, ale konceptualne, dynamiczne rzeźby, których podstawowymi składnikami są ludzie i czas. Tę rzeźbę zbudował z artystów, którzy mieli odwagę dać się przyłapać na jakiejś miękkości i sentymencie do rzeczy błahych. Nie było w tym "campowego" snobowania się na nostalgię wobec zabytkowych wytworów popkultury. Wśród wybranych przez autora kawałków muzycznych nie było żadnych wyszperanych cudem, nieznanych nagrań alternatywnych zespołów z lat 70. Same hity z radia.

Paradoksalnie, żaden rewolucyjny, zaangażowany spektakl w Teatrze Dramatycznym nie uruchomił dotąd publiczności w ten sposób. Trzeba było poczciwego kiczu, by wywołać zbiorowy zryw.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji