Artykuły

Diablospolita

"Sprawa" w reż. Jerzego Jarockiego w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Paweł Goźliński w Gazecie Wyborczej.

Szatan z pomocą Polaków załatwia swoje prywatne porachunki z Panem Bogiem. A wy nie grzmicie?

To były dobre czasy dla teatru: w 1976 roku prymas Wyszyński rzucał ze Skałki gromy na "Apocalipsis cum figuris" Jerzego Grotowskiego, a inny biskup próbował przekonać władze, by zdjąć spektakl z afisza. Genialne widowisko o powrocie Chrystusa i jego odrzuceniu przez ludzi brane było za jakąś czarną mszę i bluźnierstwo. Dziś biskupi chyba z braku ambitniejszych wyzwań zajmują się deathmetalowym wokalistą, błaznem w czarnym makijażu, który w kiczowatym widowisku podarł na scenie Biblię, a teraz został jurorem w publicznej telewizji. Obawiam się, że bardziej subtelne profanacje już by biskupów nie zatroskały. Szkoda.

A tymczasem w Teatrze Narodowym - niech będzie, że to donos - odbyła się premiera spektaklu, w którym diabeł przy pomocy Polaków załatwia swoje prywatne sprawy z Panem Bogiem. Więcej: ten szatan dyktuje Polakom ich narodową tożsamość. A potem sobie znika, zaś Polacy tkwią na wieki wieków w zastawionej przez diabła pułapce. To jest dopiero czarna msza. Narodowa czarna msza. Do tego na Wawelu.

Dobierzcie się, o przewielebni, do tego przedstawienia! Bowiem najgorsze, co może mu się przydarzyć, to przeoczenie.

Faraon polski

"Sprawa" - tak się nazywa to widowisko. Na afiszu dwa nazwiska. Reżysera Jerzego Jarockiego, którego ponad 50-letnia obecność w polskim teatrze sprawia, że się do niej za bardzo przyzwyczailiśmy i niewiele nowego oczekujemy. Niesłusznie.

Obok nazwisko poety Juliusza Słowackiego, który traktował swoją polskość jak egzystencjalny eksperyment na samym sobie, ryzykowny, na granicy szaleństwa. Jego "Samuel Zborowski" - swoisty zapis jednego z takich eksperymentów - jest punktem wyjścia całej awantury. Na pewno nieprzypadkowo. Ten tekst ma w sobie jakąś ciemną energię. To przecież od niego Grotowski zaczął pracę nad spektaklem, który potem Wyszyński wyklinał na Skałce. Że go po drodze porzucił? Nie on jeden połamał sobie na nim zęby. Bo to diablo trudny dramat.

Rozgrywa się naraz w rzeczywistości i w snach. W niebie, piekle i na dnie oceanu. W starożytnym Egipcie i w jakiejś baśniowej Polsce. W momencie narodzin życia na Ziemi i w roku 1584, gdy pod jedną z wawelskich bram zostaje ścięty banita Samuel Zborowski.

Nic się w nim nie zgadza. Postaci wyrwane są z rożnych opowieści - od tragedii po farsę - i różnych epok. Do tego nie są w stanie przez dłuższą chwilę utrzymać własnej tożsamości. Młody książę jest jednocześnie Lucyferem i egipskim faraonem. Lucyfer, który już po chwili "odczepia się" od księcia i staje osobną postacią, co chwilę zmienia imiona. Kanclerz Jan Zamoyski włazi w ciało starego księcia. A potem wezwany przez Samuela Zborowskiego stawia się na proces. Salą sądową jest wszechświat. Sędzią - Chrystus. Adwokatem Samuela - Lucyfer.

Po co to wszystko?

(R)ewolucje

Chodzi o Polskę. O jej wyjątkową rolę w wielkiej epopei ducha zwanej historią. Ta epopeja ma swoją szczególną gramatykę. Jest nią męka i śmierć. Duch, który w dziejach dąży do osiągnięcia coraz większej samoświadomości, musi nieustannie porzucać formy, w które się wciela. A więc każdy jego krok ku doskonałości okupiony jest samozagładą. To znaczy ofiarą, na podobieństwo tej Chrystusowej.

Taką ofiarę z siebie muszą składać biologiczne gatunki, a czasem narody - wcielenia ducha. Bo ewolucja i historia to właściwie jeden nieskończony proces toczący się przez mękę i śmierć, aż czas tak czy inaczej się wypełni.

Pewnie brzmi nonsensownie, ale tak to właśnie widzieli romantycy. I łączyli idealizm z chrześcijaństwem, chrześcijaństwo z rewolucją, rewolucję z ewolucją, ewolucję z metaempsychozą, metempsychozę z poezją, poezję z poznaniem, a poznanie z wiarą.

A gdzie tu jest Polska? No właśnie. "Samuel Zborowski" jest próbą wpisania dziejów Polaków w tę wielką wszechświatową epopeję ducha. Ale nie da się tego zrobić ot tak, biorąc to, co Polacy opowiadają o swoich losach. Jeśli mają uświadomić sobie swoją rolę narodu wybranego, trzeba rozbudzić "wielkie duchowe moce" w nich drzemiące. Trzeba im opowiedzieć ich dzieje od nowa, przepisać historię w nowym duchu - przewartościować wszystkie narodowe wartości. A wtedy uświadomi sobie polski naród wybrany, że "po Chrystusie próbował być wyobrazicielem Słowa Bożego na ziemi". Bo Polacy to milion, ba, miliony nowych Chrystusów.

Słowacki jak w ekstazie pisał, do czego ten naród będzie zdolny, kiedy się wreszcie przebudzi: będzie "duchem wskrzeszać umarłych - ryby i chleby rozmnażać, czynem i męką uczyć narody - po śmierci według woli brać i porzucać ciało gwoździami przybite - pokazywać się w duchu i w ciele - lub niewidzialnie lać Ducha Świętego na ludów głowy i ramiona". Jak Chrystus.

Ale kto ma opowiedzieć Polakom tę ich nową, cudowną historię?

I tu zaczyna się problem. Bo tę historię opowiada im Lucyfer.

Współczucie dla diabła

Sympatyczny typ. Choć w swojej adaptacji Jerzy Jarocki daje publiczności wielkie monologi Lucyfera (w tej roli doskonały Mariusz Bonaszewski), w których opowiada, jak to w imię postępu ducha stawał się katem i ofiarą samego siebie, i tak budzi współczucie. Zwłaszcza w drugim akcie, kiedy gwałcony jest przez stado płetwiastych bóstw podwodnych. Zresztą przy akompaniamencie łomotu Behemota i Nergala (uwaga, hierarchowie!), który harczy nostalgiczno-satanistyczny wiersz "Lucyfer" Micińskiego, od którego zęby bolą. Nie z powodu interpretacji Nergala, ale młodopolskiej frazy, w której romantyczny heros stojący ponad dobrem i złem (kimś takim był i u Byrona, i u Słowackiego) zmienia się w niegroźne smęcidło:

Ja - otchłań tęcz - a płakałbym nad sobą

jak zimny wiatr na zwiędłych stawu trzcinach -

jam błysk wulkanów - a w błotnych nizinach

idę, jak pogrzeb, z nudą i żałobą.

W pierwszym akcie jeszcze było z Lucyferem zabawniej, bo reżyser położył akcent na groteskowe interludia, w których gaworzy on sobie z zakonnikami - zwolennikami alkoholizmu raczej niż tomizmu.

Ale to tylko wstęp do "Sprawy". Albo dwuaktowa rozprawa o bezradności teatru wobec romantycznej wyobraźni i romantycznej myśli, która jedynie w grotesce może się wyrazić jako tako. Wolę tak patrzeć na początek przedstawienia, niż myśleć, że Jarockiemu po prostu coś nie wyszło.

Potem jest dużo ciekawiej: w dopisanych Słowackiemu przez reżysera scenach niespodziewanie lądujemy w roku 1927, kiedy to trumna z prochami autora "Króla Ducha" wędruje przez całą Polskę do krypty na Wawelu. Nawet parę lat wcześniej, gdy biskup krakowski nie chce Słowackiego tam wpuścić - i chyba wiedział, co robi. A jak już wpuścił, to zapowiedział, że Wawel zostanie zamknięty, więcej pochówków nie będzie. Ale diabeł nie pozwolił.

Kolejne lądowanie - w roku 2010. Słyszymy dźwięk silników wmieszany w burzę i ni to grzmot, ni to upadek. Chór kobiet rozstawia na scenie plastikowe znicze. Przed Wawelem gromadzi się tłum. Trwa msza. A za jego plecami pojawia się dwóch skonfliktowanych od wieków i na wieki wieków Polaków: Samuel Zborowski (Waldemar Kownacki) ze swoją głową pod pachą i kanclerz Jan Zamoyski (Jerzy Radziwiłowicz), który kazał go ściąć.

Ja, Adwokat

Co to za pomysł, żeby mieszać posmoleńską żałobę z procesem wytoczonym przez Samuela jego sądowemu zabójcy? Dość naturalny.

Nie wiem, czy nie nadmiernie wypłaszczam intencję Jarockiego, ale zdaje się, że chce nam powiedzieć, że trumny wciąż w Polsce rządzą. Że proces Jana i Samuela wcale się nie skończył. Że zderzające się w nim racje banity (w skrócie: anarchiczna "forma polska" ulepiona z liberum veto, pospolitego ruszenia i prawa do buntu przeciwko prawu) i kanclerza (prawo do egzekucji prawa) ciągle są polskimi nierozstrzygalnikami. I ciągle nie pozwalają wyjść poza horyzont wyznaczony przez symboliczny spór Jana i Samuela.

Ale zaraz. Przecież ani Jan, ani Samuel wcale nie mają jasności co do tego, o co toczy się ich spór. To ciągle ich prywatna sprawa, w której skazaniec żąda rewizji wyroku przed niebieskim sądem. Dopiero adwokat podniesie sprawę wyżej. Nada jej wymiar narodowy, ba, wszechświatowy. Wyjaśni, że Polska i Polacy mają do odegrania w dziejach misję szczególną. To oni mają być awangardą ostatniej wielkiej historycznej przemiany. To oni mają wprowadzić ludzkość do stolicy wolności. Jak trzeba, to drogę wytną szablami.

I w ten sposób nie pozwoli przy okazji, żeby proces kiedykolwiek się skończył.

Zresztą to nie Jarocki jest pierwszy w przenoszeniu konfliktu Jana i Samuela w nasze czasy. Zaczął Jarosław Marek Rymkiewicz i zaparł się w swoim "Samuelu Zborowskim": to ja jestem Adwokatem! Zmienił tylko trochę argumentację. Słowacki za wszelką cenę chciał dowieść, że Polacy mogą uczestniczyć w wielkim planie bożym, a zarazem pozostać wolnymi ludźmi. Rymkiewicz mówi: tak się nie da. Nie będzie żadnej krainy wiecznej wolności, postęp to złudzenie. Trzeba spojrzeć w twarz prawdzie: jedyne, co Polacy mają do zrobienia w historii, to trwać. I pielęgnować swoją wolność. Im bardziej dzika, nieograniczona ta wolność, tym Rymkiewiczowi bardziej się podoba.

Tak jak Słowacki Rymkiewicz uznaje rokosz wręcz za naczelną normę, fundament istnienia Rzeczypospolitej. Polski renesansowy humanizm to iluzja, państwo bez stosów - "bajki". "Polska szlachta była dzika i okrutna, ponieważ była to epoka, w której tylko tak właśnie można było żyć" - pisze Rymkiewicz i zdaje się, że w jego oczach niewiele się zmieniło od czasów Samuela. A przynajmniej niewiele powinno się zmienić. Polska wciąż powinna być dzika i okrutna, a im okrutniejsza, tym piękniejsza.

Przekonująca wizja? Okazuje się, że dla wielu wciąż tak.

Lucyfer i błazen

Szatański Adwokat w przedstawieniu Jarockiego też nie tyle broni Samuela, co go uwodzi. Opętuje wizjami, w których jego indywidualny los staje się kulminacją historii. Nabiera sensu jako ofiara. A zarazem staje się prefiguracją losów całego narodu, który musiał umrzeć i musi ciągle umierać, by w końcu zmartwychwstać i nauczyć świat, na czym polega prawdziwa wolność. Kto by się nie dał uwieść takiej pieśni?

Ale spokojnie. Od czego jest teatr? Od jakiegoś czasu częściej niż iluzji służy deziluzji.

Jerzy Jarocki - który był pierwszym i jest dotąd największym inscenizatorem Gombrowicza w polskim teatrze - na "formę polską" nabrać się nie mógł. I dlatego w "Sprawie" pokazuje Lucyfera-Adwokata tak, jak na to zasługuje. Nie "uchrystusawia" go, jak czynili to czasami dawniejsi reżyserzy, ale "teatralizuje" - pokazuje całą groteskowość jego zabiegów. Bo czy można wierzyć adwokatowi, którym jest Lucyfer? To gracz, iluzjonista, przekorny duch migoczący pomiędzy prawdą i zmyśleniem. Doskonały retor wyćwiczony w prawnych procedurach nieba i ziemi. To on tak naprawdę reżyseruje całe widowisko wszechświatowego sądu. Więc trudno bez podejrzeń przyglądać się temu, jak i w imię czego broni "sprawy" Samuela, a zarazem "formy polskiej".

Najważniejsze jednak, że na adwokackie sztuczki nie daje się nabrać sędzia wszechświatowego procesu - Chrystus, którego Lucyfer chętnie by podmienił na krzyżu. Jarocki jest bodaj ostatnim reżyserem, który może pokazać go na scenie bez ironicznego nawiasu, jak wyjętego z obrazka nad łóżkiem mojej babki. Ten Chrystus z frasobliwą miną wygłasza wyrok. Muszę go przytoczyć dosłownie, choć brzmi on nieco zagmatwanie:

Jeśli z żurawi - z duchów - z gwiazd przeciągu

Nic nie wzięliście - to z nieszczęśliwych,

Mówią, niech trupy same siebie sądzą,

Nie jestem Bogiem zmarłych - ale żywych.

Teraz interpretacja: Chrystus odrzuca "sprawę" Jana i Samuela, nie chce wydawać w wyroku. Choć wpisany jest w nią mesjanistyczny scenariusz, a może właśnie dlatego, Chrystus mówi: to nie jest moja sprawa. Więc czyja? Jeśli nie boska, to...

Wyrok nie powinien zostać dopowiedziany. Lepiej niech wisi na trzech kropkach. Teatr Jarockiego nie zasługuje, żeby traktować go jak publicystyczny komentarz do sporów z historią - tą najnowszą i tą wiekową. Bo jego "Sprawa" to przede wszystkim rozszerzenie pola dyskusji, może nawet pola walki o to, jaką historię Polacy będą opowiadać sami o sobie. I ostrzeżenie, by nasze spory nie były sporami trupów obrzucających się martwymi argumentami w przedawnionym procesie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji