Artykuły

Powrót do Tiffany'ego

Dla Holiday Golightly nowojorski sklep Tiffany'ego jest szczególnym miejscem, symbolem szczęścia, bogactwa i elegancji. To Arkadia, do której się dąży, spełnienie marzeń i potwierdzenie jednocześnie swego miejsca i wartości w świecie. Arkadia - na miarę XX wieku, na miarę amerykańskiej cywilizacji. O dążeniu do niej jest właśnie spektakl Pawła Miśkiewicza. A właściwie o życiu zwykłej dziewczyny, która nie umie sobie poradzić ze sobą i ze światem, a tytułowe "śniadanie u Tiffany'ego" traktuje jako cel, którego pewnie i tak nie osiągnie.

Hanna Bieluszko gra Holly bardzo swobodnie, jest autoironiczna, ale ma też poczucie własnej wartości. Życie traktuje lekko, liczy się dla niej tylko to, co dzieje się dziś, no i oczywiście Tiffany, do którego powraca myślą w chwilach rozterek. Holly jest emocjonalna i spontaniczna. W grze Bieluszko nie ma fałszu ani sztuczności, to rola efektowna i zagrana prawdziwie.

Przedstawienie zaczyna Fred (Piotr Grabowski), wprowadza widzów w akcję, a właściwie sam stara się sobie przypomnieć historię spotkania z Holly. Akcja rozpoczyna się i ciągle powraca do baru Joe Bella (Feliks Szajnert), a wszystko, co widzimy na scenie, jest projekcją wspomnień Freda. Powoli przywoływane są one z pamięci, stopniowo odkrywa się także przestrzeń. Na pierwszym planie mieszkanie Freda, w głębi na podwyższeniu - pokój Holly, w jeszcze innym punkcie - nowojorskie sklepy, wreszcie w tle nad sceną przewieszony jest most. Niezwykle funkcjonalna scenografia Doroty Korfel stwarza okazję do szybkiej zmiany miejsca akcji. Rytm przedstawienia wyznaczają w dużej mierze fragmenty "Traviaty" Giuseppe Verdiego. To widocznie ulubiona opera Freda, bo słucha jej ciągle, a jej motywy towarzyszą mu w różnych chwilach życia. Dobrze dobrane fragmenty utworu znacznie podbijają emocjonalnie wymowę kilku scen, zwłaszcza że Violettę śpiewa niezrównana odtwórczyni tej partii, Maria Callas. Intensywność i żarliwość jej interpretacji stanowi świetne tło, a często i komentarz do zachowania i przeżyć głównego bohatera. Tak jest zarówno wtedy, gdy z mroku wydobywa się powoli przestrzeń, gdy Fred dopiero oswaja ją, kreuje na nowo, a towarzyszy temu powolne, liryczne preludium z opery, jak i wtedy, gdy Holly zostaje zabrana przez policjantkę. Fred wybucha wtedy gniewem, a jego złość podbija niezwykle ekspresyjny fragment oskarżenia Violetty przez Alfreda z II aktu "Traviaty". Takich momentów jest więcej a wszystkie trafnie wpisane są w kompozycję przedstawienia. "Śniadanie u Tiffany'ego" jest debiutem reżyserskim Pawła Miśkiewicza, obecnie studenta IV roku Wydziału Reżyserii krakowskiej PWST. Wskazuje nie tylko na jego zdolności inscenizacyjne, ale także na umiejętność pracy z aktorem, wyniesioną zapewne z własnych doświadczeń aktorskich, zaś przede wszystkim z pracy z Krystianem Lupą. Prócz Hanny Bieluszko dobre są także inne role. Przede wszystkim Piotr Grabowski jako Fred, początkujący pisarz, serdeczny przyjaciel Holly. Spotkanie z nią było znaczącym doświadczeniem w jego życiu. Do uporządkowanego i spokojnego świata Freda Holly wprowadziła rzeczy nieprzewidywalne i żywiołowe. Grabowskiemu trudno odnaleźć się i zaakceptować taki styl życia. Jest szczery i otwarty, ale często nie umie zrozumieć postępowania Holly. Narasta w nim sprzeciw i gniew, lecz jest zbyt wrażliwy, by powiedzieć jej to wprost. Jedyne co potrafi zrobić, to podczas przyjęcia u Holly na znak protestu zagłuszyć kubańskie rytmy muzyką "Traviaty". W porównaniu z wiodącymi i dobrze zbudowanymi rolami Bieluszko i Grabowskiego inne postaci mają znaczenie epizodyczne, na tyle są jednak charakterystyczne i określone, że zapadają w pamięć. Myślę tu zwłaszcza o Iwonie Konieczkowskiej (Margaret Wildwood), Dorocie Piaseckiej (Sapphia Spanella) i Sławomirze Rokicie (Rusty Trawler). Miśkiewicz znakomicie przełamuje nastroje i konwencje teatralne. Takie zmiany nastrojów, zauważalne błyskawicznie, są bardzo wyraźne, a w dodatku często następują bez słów. Dużą rolę odgrywa tu oczywiście opracowanie muzyczne, o którym pisałem, stanowiące nie tylko tło, ale i ważny element kompozycyjny spektaklu. Wiele scen głęboko dramatycznych zostaje przełamanych na zasadzie kontrapunktu fragmentami czysto komicznymi. Najlepiej udaje się to w scenie szpitalnej, gdy Fred przynosi Holly list z wiadomością, że opuścił ją ukochany. Rozpacz i załamanie Holly zderzone są tu z ciągłym trajkotaniem po włosku dwóch kobiet siedzących nie opodal i komentujących zdarzenia (w tych rolach: Maria Andruszkiewicz i Teresa Pawłowicz-Stokowska). Z kilku zdań wysnutych z powieści Miśkiewicz skomponował dużą scenę, efektowną i śmieszną, w której smutek Holly miesza się z gwarem i komizmem rozmowy Włoszek.

Przedstawienie kończy się tak jak powieść: ucieczką Holly z kraju. Jeszcze tylko prośba do Freda, by odnalazł jej ukochanego kota, i już następuje ostatnia scena: wiadomość, jaką Holly przesłała w następnym roku Fredowi: "Brazylia okropna, ale Buenos Aires wspaniałe. Nie Tiffany, ale prawie. Spiknęłam się z boskim Senorem. Miłość, myślę że tak. W każdym razie szukam mieszkania (ten Senor ma żonę, siedmioro bachorów) i podam ci adres, jak tylko sama będę go znała. Mille tendresses". Tak kończy się to wnikliwe studium psychologiczne, opowieść o tym, że życia nie można w pełni zaplanować i że ciągle trzeba przystosowywać się do kolei losu. O tym, żeby mając wiarę, żarliwość, ale także i naiwność Holly, umieć pogodzić się z życiem i tak jak ona powiedzieć bez żalu: "Nie Tiffany, ale prawie".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji