Dyrygent to zawód dla wędrowców
W kolejnych latach będę zdecydowanie bardziej aktywny w Operze Narodowej, ustalam szczegóły z dyrektorem Dąbrowskim i Trelińskim. Na następny sezon wybraliśmy "Manon Lescaut" Pucciniego - mówi CARLO MONTANARO, dyrektor muzyczny Teatru Wielkiego - Opery Narodowej.
Carlo Montanaro, dyrektor muzyczny Teatru Wielkiego - Opery Narodowej wyjaśnia, dlaczego wybrał Warszawę, choć dom ma w Weronie
"Rz": Verdi czy Puccini? Którego z nich lubi pan bardziej?
Carlo Montanaro: Bardzo trudne pytanie. Kocham ich jednakowo, choć ich muzyczne światy są różne. Oba mam we krwi, bo jako Włoch poznawałem od dziecka. Ale choć w mojej biografii artystycznej uzbierało się sporo utworów Verdiego i Pucciniego, to bardzo ważna jest dla mnie też opera francuska: "Romeo i Julia" Gounoda, "Manon" i "Don Quichotte" Masseneta czy "Dialogi karmelitanek" Poulenca. Dyrygowałem też operami Richarda Straussa, natomiast czekam na spotkanie z dramatami Richarda Wagnera.
Dziwne, że nie wymienił pan ani Belliniego, ani Donizettiego.
- To dla mnie nazwiska tak oczywiste, że nie muszę o nich przypominać. Belcanto jest jednym z podstawowych języków opery. Dyrygent powinien znać i posługiwać się nim, nawet jeśli nie wszystkie tytuły Donizettiego to arcydzieła. Pierwszą operą, którą w ogóle dyrygowałem, był jego "Pigmalion". Mało kto zna ten młodzieńczy utwór, ale można w nim odnaleźć pomysły, które potem wykorzystał w wielkich dziełach, takich jak "Łucja z Lammermooru".
Wielu dyrygentów uważa, że belcanto jest nudne.
- Czy można nudzić się przy "Normie"? Nie da się wykreślić belcanta z dziejów opery, bo z niego wyrosła też twórczość Verdiego.
A opera XX-wieczna?
- Luigi Dallapicola jest dla mnie ważny, także ze względów rodzinnych. Mój ojciec był barytonem, brał udział w prawykonaniach wielu utworów tego kompozytora. Wśród domowych pamiątek mam listy od niego. Bardzo lubię "Lulu" i "Wozzecka" Berga, choć nie dyrygowałem tymi operami.
Teatr Wielki - Opera Narodowa konsekwentnie odświeża swój zestaw spektakli o utwory XX-wieczne lub absolutnie nowe. Znajdzie pan wśród nich coś interesującego dla siebie?
- Być może. Może nadarzy się okazja, bym poszerzył swój repertuar, także o utwory symfoniczne. Nie ukrywam, że zamierzam przygotowywać z orkiestrą i chórem Opery Narodowej także koncerty. Kiedy otrzymałem propozycję zostania dyrektorem muzycznym, stanowiło to dla mnie niespodziankę, bo wcześniej nie prowadziłem z Waldemarem Dąbrowskim i Mariuszem Trelińskim żadnych perspektywicznych rozmów. Odpowiedziałem: tak, gdyż odpowiadała mi atmosfera podczas przygotowań do premiery "Turandot". Dostrzegałem, że wszystkim zależy, aby końcowy efekt był jak najlepszy. Dla kogoś, kto jak ja pracuje w różnych miejscach i ciągle podróżuje, było to niesłychanie ożywcze. Nie wahałem się długo z odpowiedzią.
Ciągle się pan uczy?
- W moim zawodzie nie można nigdy powiedzieć: wiem wszystko. Nawet jeśli dyryguje się po raz setny "Aidą", zdarza się odkryć w niej coś nowego. Doświadczyłem tego z wieloma utworami. Muzyka zmienia się nieustannie, każde kolejne z nią spotkanie może się okazać pouczające, nawet jeśli dyryguje się orkiestrą szkolną czy amatorską.
Kto jest w operze ważniejszy? Dyrygent czy śpiewacy?
- Wspólnie muszą tworzyć jeden zespół, także z orkiestrą, chórem, a nawet z ekipą techniczną, Opera wymaga zgodnego współdziałania ogromnej liczby ludzi, dlatego jest tak trudną sztuką. Dyrygent chce oczywiście realizować swoją wizję, ale śpiewacy również, i warto wsłuchać się w to, co mają do zaproponowania.
A czy łatwo dogaduje się pan z reżyserami, zwłaszcza z tymi, którzy mają nowatorskie pomysły inscenizacyjne?
- Lubię reżyserów, którzy wiedzą, czego chcą, dlatego dobrze pracowało mi się z Mariuszem Trelińskim.
Akceptuję nowoczesność w teatrze pod warunkiem, że widzę w tym sens. Nie cenię reżyserów, których jedynym zamierzeniem jest zrobienie czegoś inaczej niż inni.
Kiedy zdecydował pan, że zostanie dyrygentem? Przecież muzyczną karierę zaczynał pan jako skrzypek.
- Tak, w Orchestra del Maggio Musicale we Florencji. Pewnego dnia koledzy namówili mnie, bym poprowadził ich kameralną orkiestrę. Na koncert przyszedł Zubin Mehta z żoną, nawet nie zauważyłem go na sali, tak byłem zaabsorbowany tym, że muszę dyrygować. Zapytałem Mehtę potem, czy powinienem to robić dalej, a on nie tylko powiedział, że tak, ale dał mi list polecający do wiedeńskiej Hochschule für Musik. Rzuciłem pracę, wsiadłem w samochód i pojechałem, choć nie znałem wówczas słowa po niemiecku. Na początku było ciężko, dziś jestem szczęśliwy, że tak postąpiłem.
Przy tak licznych podróżach gdzie jest pana dom?
- Obecnie w Weronie, choć nie bywam tam zbyt często. Uwielbiam jednak wracać do domu, nawet na dwa, trzy dni, żeby odpocząć. Ale świetnie czuję się w Warszawie, mam tu już swoje miejsca.
W tym sezonie będzie pan jednak rzadko przyjeżdżał.
- Mam przedstawienia "Traviaty" w czerwcu. Muszę wywiązać się z wcześniej podjętych zobowiązań, niektóre kontrakty podpisałem już na rok 2014. W kolejnych latach będę zdecydowanie bardziej aktywny w Operze Narodowej, ustalam szczegóły z dyrektorem Dąbrowskim i Trelińskim. Na następny sezon wybraliśmy "Manon Lescaut" Pucciniego. Będę też rozbudowywał program koncertowy, bo orkiestra i chór Opery Narodowej reprezentują taki poziom, że mogą podejmować się rozmaitych zadań.
Nie czuje się pan zmęczony ciągłym podróżowaniem?
- Taki mam wędrowny zawód. Ważne, że z Warszawy jest blisko do każdego ważnego miejsca w Europie i na świecie.