Artykuły

Kamerdyner widział bezsensowne rzeczy

"Co widział kamerdyner" w reż. Andrzeja Zaorskiego w Teatrze im. Węgierki w Białymstoku. Pisze Monika Żmijewska w Gazecie Wyborczej - Białystok nr 295 online

Wrzaski, przebieranki, upychanie bielizny po kątach, wciąganie koki... Taki zestaw nie brzmi jeszcze najgorzej. Nawet może być jakimś pomysłem na spektakl. W praniu pomysł jednak kończy się żenadą.

Niemal na koniec roku Teatr Dramatyczny zdecydował się na premierę sztuki Joe Ortona - "Co widział kamerdyner" w reż. Andrzeja Zaorskiego. To rzekomo komedia o powszechnym obłędzie, któremu ulegają wszyscy, którzy przypadkiem trafiają do pewnej kliniki... Ale komedia niespecjalnie śmieszna, raczej ciężkawa, w stylu "zabili go i uciekł", z żartami wyjątkowo niskich lotów.

Poczucie humoru to podobno rzecz względna. Dla tych więc, co do teatru jeszcze nie dotarli - próbka: "nie każdy ma takie szczęście, że gazownia zabiera z tego świata macochę", "proszę zdjąć pończochy, muszę sprawdzić, jak śmierć macochy wpłynęła na pani nogi", "mężowi należy się pierwszeństwo włożenia kaftanu bezpieczeństwa żonie; to jedyna przyjemność w dzisiejszym małżeństwie".

Co mamy tu jeszcze... Niezmordowanie i beztrosko wałkowany temat gwałtu - kto kogo (a wariantów jest wiele) zgwałcił, czy aby na pewno i przecież to takie śmieszne. Głupawe żarty na temat stereotypów płci i ról społecznych. Jak sekretarka - to głupia. Jak żona - to kretynka, pijaczka, zagorzała feministka (ta w spektaklu należy do związku, który jedną członkinię zwolnił, bo przyznała się, że zakochała się w mężczyźnie). Jak lekarz - to cyniczny lubieżnik z żółtawym tupecikiem, odstręczający tak, że nawet z ostatniego rzędu na widowni można się wzdrygnąć. Jak coś już ma się na scenie dziać - to z dużą ilością decybeli, bieganiną i trzaskaniem drzwiami, przebieraniem mężczyzn za kobiety, kobiety za mężczyzn. A jakby tego było mało, to konieczne jest jeszcze użycie pistoletu i celowanie w pośladek.

Przecież to takie śmieszne.

Tymczasem w spektaklu "Co widział kamerdyner" (kamerdynera akurat w przedstawieniu nie ma, ale można sobie wyobrazić, że gdyby był, takie wymienione wyżej dziwy mógłby właśnie zobaczyć) - nie śmieszy mnie absolutnie nic. Za to przez dwie godziny towarzyszy nieustanne poczucie dysharmonii, prowizorki, przeciętności, bałaganu, sztuczności. Nic w tym widowisku do siebie nie przystaje, żenujących gagów jest natomiast nadmiar. Można co prawda ów nadmiar określić mianem: stek piętrzących się absurdów, istny dom wariatów - zwłaszcza, że spektakl mówi o tym właśnie: jak łatwo można z kogoś zrobić wariata. Tyle że przy okazji można odnieść wrażenie, że robi się go przede wszystkim z publiczności. Szafować absurdami na scenie też trzeba umieć - w sposób inteligentny, np. w montypythonowski, czyli bawiąc się słowem w sposób ironiczny, żartobliwy, zestawiając suspens z nonsensem. Zespół Teatru Dramatycznego akurat odtwarzać humor tego typu umie całkiem nieźle, ale w innym swoim przedstawieniu: "Latający cyrk Monty Pythona". W swojej najnowszej premierze, wypada - tak jak cały zresztą spektakl - bardzo kiepsko. A największą słabością jest tu tekst. Co do tego, że autor sztuki nazywany bywa ponoć prekursorem humoru serwowanego przez grupę Monty Pythona, raczej mam wątpliwości. Nie ta półka.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji