Artykuły

Kryzys kultury w Poznaniu? Nie, ale...

- Słyszę, że od urzędnika nie oczekuje się żadnej kreatywności, a jedynie tego, by rozliczał i sprawdzał. Tymczasem ja chcę wykazywać inicjatywę, bo tu umrę w tym fotelu po prostu - mówi po Poznańskim Kongresie Kultury Agata Grenda, dyrektorka Departamentu Kultury Urzędu Marszałkowskiego.

Na początku grudnia zakończył się Poznański Kongres Kultury. Jego efektem jest kilkadziesiąt merytorycznych rekomendacji dotyczących zarządzania poznańskim życiem artystycznym. Czy propozycje wypracowane przez kongres mają szanse na wejście w życie? Które z nich są bardziej realne, a które mniej? Czy poznańską kulturę trawi kryzys?

Michał Danielewski: Nie było pani w Poznaniu ponad pięć lat. Po powrocie z Nowego Jorku niemal z marszu została pani szefową Departamentu Kultury Urzędu Marszałkowskiego. Jakieś zaskoczenia?

Agata Grenda: Rzeczywiście, wyglądało to tak, że przyjechałam, przesiedliłam mienie, rozpakowałam kartony, dowiedziałam się o konkursie, wystartowałam w nim i wygrałam. Pracę zaczęłam na początku września. Zaskoczenia? Niewiele. W swoim życiu pracowałam już w bardzo różnych miejscach. Zresztą przez lata wszyscy mówili mi, że to jest mój problem, i że na stałe nigdy się nigdzie nie zaczepię. Mam bogate CV: gazeta targowa, prywatna fundacja zajmująca się sztuką, wielkie centrum sportowe, teatr, agencja reklamowa, wreszcie Instytut Kultury Polskiej w Nowym Jorku. Ale te doświadczenia pomagają.

Nowa rzecz dla mnie to biurokracja samorządowa, której wcześniej nie znałam. Moment, kiedy orientuję się, że decyzja, którą chcę podjąć wymaga najpierw akceptacji marszałka, później zarządu, a na końcu sejmiku. Że każde pismo pięć razy trzeba przemielić. Nie oceniam teraz, czy to jest dobre, czy złe - dla mnie to po prostu nowość. Trochę się jeszcze w tym gubię, nie rozumiem niektórych uchwał, czytam je po kilka razy, moi pracownicy w wielu kwestiach są, póki co, bardziej kompetentni ode mnie i bardzo wiele się od nich uczę.

Uczestniczyła pani w Poznańskim Kongresie Kultury.

- Tak. I zaskoczyła mnie negatywnie frekwencja...

Naprawdę? Ja byłem pozytywnie zaskoczony. Obawiałem się, że w dyskusjach będzie uczestniczyło góra 20 osób.

- Ja myślałam, że będzie pół tysiąca - ale to moja naiwność zapewne (śmiech). Mówiąc poważnie, wydawało mi się, że to tak ważny dla wszystkich temat, że nawet jeśli ktoś uważał kongres za zupełnie głupi pomysł, a ludzi go organizujących za niekompetentnych, to i tak powinien tam przyjść i zmierzyć się z tym, co mają do powiedzenia.

Jedne z głównych rekomendacji kongresu to propozycja powołania Funduszu Ewaluacyjnego (finansowanie oceny działalności instytucji kultury i wniosków konkursowych), stworzenie bazy ekspertów (z niej rekrutowaliby się w części członkowie komisji konkursowych), czy powołanie Obywatelskiej Rady Kultury, która byłaby partnerem dla urzędników. Wyobraża pani sobie współpracę z ORK i wprowadzenie w życie propozycji kongresu?

- Jestem otwarta na współpracę, zresztą uczestnicy kongresu o tym wiedzą. Jednak trochę boję się tego, że urzędnik w oczach twórców kongresu - chyba, że czegoś do końca nie zrozumiałam - nie może być ekspertem. W takim sensie, że wszystkie ambicje urzędnicze powinny być hamowane, ponieważ rodzą nieprzejrzyste działania. Przyjmując taki sposób myślenia, urzędnik powinien jedynie kontrolować wydawanie pieniędzy, dbać o przejrzystość konkursów i pilnować, by dyrektorzy instytucji kultury byli wybierani w jak najbardziej obiektywny sposób.

Coś jest nie tak z tymi rekomendacjami?

- Teoretycznie wszystko jest w porządku. Jednak w praktyce nigdy nie zgodziłabym się pełnić swojej funkcji, gdybym została pozbawiona inicjatywy i kreatywności. Odczytując literalnie zalecenia kongresu, wikłamy się w paradoks. Oto z jednej strony z moim powołaniem wiąże się jakaś mniejsza lub większa nadzieja społeczna - m.in. pan wystawił mi w jednym z tekstów bardzo dobrą ocenę, mam nadzieję, że nie będzie to pocałunek śmierci (śmiech) - a z drugiej słyszę, że od urzędnika nie oczekuje się żadnej kreatywności, a jedynie tego, żeby rozliczał i sprawdzał. Tymczasem ja chcę wykazywać inicjatywę, bo tu umrę w tym fotelu po prostu! Sprzeciwiam się nakładaniu na mnie tak restrykcyjnych regulacji. Bo jeśli wiem, że z jakiegoś regionu w ogóle nie wpływają do nas wnioski na konkurs, to czy ja - jako urzędnik - mam prawo wprowadzić w życie projekt aktywizacji liderów w tych miejscach w Wielkopolsce? Projekt, który będzie tylko mój, i za który chcę wziąć odpowiedzialność?

Odpowiedź jest oczywista - tak!

- Na pewno? A czy w takim razie mam prawo zorganizować tam imprezę poza konkursem?

Wydaje mi się, że doprowadzamy teraz rekomendacje kongresu do absurdu. To jest w miarę logiczny i spójny projekt. Chodzi w nim o nakreślenie dobrych ram instytucjonalnych, które uniezależnią w pewnym stopniu jakość działania urzędu od mniejszych lub większych kompetencji urzędników. Do tego mamy ciała konsultacyjne - choćby Obywatelską Radę Kultury - gdzie Agata Grenda może przyjść i poinformować obywateli o swoich genialnych planach na aktywizację kulturalną.

- Ale ja nie chcę jednak znaleźć się w sytuacji, w której dokumenty kongresu są biblią, a ORK kulturalnym Świętym Oficjum, wobec którego muszę się tłumaczyć z każdego swojego posunięcia i za każdym razem prosić o akceptację dla moich pomysłów. Zostałam wybrana w konkursie, marszałek Marek Woźniak i radni zostali wybrani w demokratycznych wyborach, więc mamy prawo czasami z takich lub innych ważnych powodów podjąć decyzję o zorganizowaniu jakiejś imprezy poza konkursem. Powtórzę to jeszcze raz: chcę mieć inicjatywę i prawo do własnych pomysłów, chcę brać za nie odpowiedzialność, poddać osądowi społecznemu i rozliczyć.

Warto też powiedzieć, że wiele mechanizmów rekomendowanych przez kongres już działa. Mówię choćby o konieczności umieszczania wyników konkursów na stronie z informacją o przyznanych dotacjach. Z kolei każdy, kto nie dostał dofinansowania, ma prawo do przejrzystej informacji wyjaśniającej, dlaczego wniosek został odrzucony. Wiele informacji jest jawnych, niestety uczestnicy kongresu często nie mieli pojęcia, o co mogą zwrócić się do urzędu już teraz, a zarzucając urzędnikom biurokrację i brak przejrzystych działań, często nie zdawali sobie sprawy z faktu, że niektóre rozwiązania są po prostu narzucone ustawowo. A więc trzeba by zacząć od zmiany ustaw.

Chyba mówimy o dwóch różnych rzeczach. Ja rozumiem te rekomendacje w ten sposób, że wszystkie procedury związane z grantami powinny być nie tylko jawne, ale i łatwo dostępne. Chodzi o to, by sprawozdania i rozliczenia nie były znane tylko urzędnikom - ewentualnie nie czekały na dociekliwego amatora dostępu do informacji publicznej, który przebije się przez dwóch sekretarzy i siedmiu asystentów - ale by statystyczny poznaniak miał do nich łatwy dostęp poprzez kilka kliknięć w internecie.

- Szkopuł w tym, że nie dostrzegam raczej tłumów poznaniaków, którzy przychodzą do departamentu kultury i starają się przebić przez tych mitycznych sekretarzy i asystentów. Jasne - łatwiej jest kliknąć. Ale sam fakt, że to jest dostępne - że można przyjść i dowiedzieć się, ile kto dostał, albo dlaczego nie dostał - powoduje, że nie można nas oskarżać o nieprzejrzystość. Wystarczy zadzwonić i zapytać. Również ludzie zajmujący się organizacjami pożytku publicznego w Urzędzie Marszałkowskim są bardzo pomocni, zarówno przy składaniu wniosków, jak i przy dostępie do informacji. Podobał mi się postulat, żeby organizacje pozarządowe na swoich stronach umieszczały dokładne sprawozdania z dotowanych projektów.

Ze składaniem wniosków wiąże się inna rekomendacja kongresu. Chodzi o generator kultury, w którym fachowcy przeprowadzaliby animatorów wydarzeń artystycznych przez formalne zawiłości.

- Świetny pomysł, uważam, że im więcej takich instytucji, tym lepiej. Tylko znów: w Urzędzie Marszałkowskim mamy już taki generator kultury. Mówię o punkcie konsultacyjnym - księgowym i prawnym - gdzie wszystkie organizacje pozarządowe mogą uzyskać potrzebne informacje.

Przejdźmy do innych rekomendacji kongresu. Np. dotyczących konkursów na stanowiska dyrektorskie. Spójrzmy choćby na konkurs dotyczący szefa Teatru Nowego. Wygrał Piotr Kruszczyński, niezwykle kompetentna osoba, ale mimo to jego kontrkandydaci wciąż protestują przeciw temu werdyktowi. Jeśli procedura byłaby w 100 proc. transparentna, a w komisji zasiadali w większości zewnętrzni eksperci - np. teatrolodzy - pole na kontrowersje i protesty byłoby bardzo małe.

- Jeśli chodzi o Teatr Nowy, pragnę zaznaczyć, że w tym przypadku obowiązuje konkretne rozporządzenie ministra, które reguluje całą procedurę, w tym skład komisji. Konkurs był absolutnie transparentny, wybrano kandydata, który uzyskał największą liczbę punktów wedle dostępnych, jawnych zasad. Komisja nie popełniła tu żadnego błędu. A jeśli chodzi o niezadowolonych kandydatów, to wszyscy otrzymali jasne wyjaśnienia na temat zasad konkursowych, które pozwoliły rozwiać ich wątpliwości. Niestety, jeden z kandydatów słynie w środowisku z urządzania krucjat skierowanych we wszystkie komisje i wszystkich urzędników, gdyż nigdy nie udało mu się wygrać w żadnym konkursie, co według niego jest ogólnopolskim spiskiem skierowanym przeciw niemu.

Wracając jednak do meritum - zgadzam się, że im więcej różnych osób ocenia, im większa przejrzystość, tym lepiej dla wszystkich. Jestem zwolenniczką konkursów, chociaż podzielam również pogląd prof. Jerzego Hausnera, który na jednej z debat powiedział, że lepsze jest jawne mianowanie niż szemrany konkurs. Przyjmuję, że są takie gwiazdy, których przyjazd do Poznania byłby prestiżem dla naszych instytucji. Wtedy być może warto podjąć ryzyko zatrudnienia takiej osoby na trzy sezony bez konkursu i później rozliczenia jej z pracy, którą wykonała.

Pani zdaniem mamy kryzys w poznańskiej kulturze?

- A co to znaczy?

To znaczy mniej więcej tyle, że nie ma ciekawych wydarzeń, że nie wspiera się lokalnych twórców poza tymi - a i to nie zawsze - którzy już kiedyś odnieśli sukcesy, że nie ma napływu świeżej krwi, że jest małe zainteresowanie trudniejszymi czy "dziwniejszymi" inicjatywami, że nie ma strategii kulturalnej, że tkwimy w skorupie, kłączu tych samych relacji i powiązań.

- Nie mogę powiedzieć, że w poznańskiej kulturze jest kryzys. Bo musiałabym wtedy stwierdzić, że nie ma tutaj ludzi zdolnych, kreatywnych, takich, którzy mogą animować wydarzenia kulturalne i wypełniać je treścią. Nie mogę tego wszystkiego powiedzieć, ponieważ sama znam takich osób kilkadziesiąt. One są w stanie zrobić wydarzenia nie na skalę Krakowa czy Warszawy, ale Nowego Jorku. Nie mamy się czego wstydzić. Natomiast wydaje mi się, że istnieje kryzys środowiskowy.

Mam wrażenie, że wiele osób nie chce, żeby cokolwiek się zmieniło, że status quo bardzo im odpowiada, że są bardzo źli na działania kongresu, bo jego efekty zagrażają ich poczuciu bezpieczeństwa. Mówię teraz i o urzędnikach, i o artystach, o wszystkich stronach środowiska kulturalnego. Kryzys tkwi w naszych relacjach, zasiedzeniu się, mieszczańskości.

Z drugiej strony jest mnóstwo fajnych wydarzeń, o których albo nikt nie wie, albo nikt nie pisze, albo jest na nich 20 osób, choć mogłoby być spokojnie 150. Wkurzam się też, że wszyscy o sobie źle mówimy. Cały czas słyszę: "stara, po co ty tu wróciłaś, tu się nic nie dzieje". I to jest właśnie kryzys: sami o sobie myślimy jak o zapyziałej prowincji. A wcale nie musi tak być.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji