Artykuły

Aktorka, kobieta

- Kiedyś wydawało mi się, że sytuacja, w której sobie nie radzę, jest dramatem. Teraz wiem, że to żaden dramat, tylko zwyczajnie coś mnie przerasta. I tyle. Dużo rzeczy mi się nie udaje, a pewnie z wiekiem będzie ich jeszcze więcej - mówi IZABELA KUNA, aktorka Teatru Polskiego w Warszawie.

ZNANA AKTORKA TEATRALNA I FILMOWA. MARYSIA Z SERIALU "BARWY SZCZĘŚCIA", AUTORKA KSIĄŻKI "KLARA", O SINGIELCE SZUKAJĄCEJ MIŁOŚCI. OSTATNIO POJAWIŁA SIĘ NA SCENIE NA WÓZKU INWALIDZKIM.

ZŁAMANA NOGA NIE PRZESZKADZAŁA JEJ GRAĆ, PISAĆ, ZAJMOWAĆ SIĘ DZIEĆMI ANI PODRÓŻOWAĆ! PRYWATNIE SZCZĘŚLIWA ŻONA I MAMA IZA KUNA JEST HOT!

Olivia: Idą święta, potrafi pani opisać ich magię w kilku słowach?

Iza Kuna: To rodzinna kolacja, bycie ze sobą. obdarowywanie się prezentami, życzenia, wspólne jedzenie potraw, które zawsze bardzo smakują, niepowtarzalny zapach, choinka, zima... Magia absolutna. Od lat ze świętami kojarzy mi się surowa, ale pełna nadziei "Opowieść wigilijna" Karola Dickensa. A pani? "Opowieść wigilijna" przypomina mi dzieciństwo. Pamiętam, że najpierw zobaczyłam film, potem przeczytałam książkę. Film był powtarzany w telewizji co roku. I zawsze na niego czekałam. Jak byłam mała, trochę bałam się skąpca Scroogea, ale później jego historia tylko mnie wzruszała. Dziś, pomimo że nie obchodzę świąt w szczególny sposób, bo ich kontekst religijny nie jest już dla mnie istotny, nadal to dla mnie niezwykły czas. Lubię aurę świąt. To dzisiaj, a w dzieciństwie?

- Jako dziecko najbardziej przeżywałam fakt, że dostaję pod choinkę rajtuzy, skarpetki, takie praktyczne prezenty. Wiedziałam doskonale, że rodzice dają mi je w najlepszej wierze. Był czas kryzysu i dostanie rajtuzów miało podwójne znaczenie, ale z drugiej strony byłam tylko dzieckiem i marzyłam o czymś innym pod choinkę. Dlatego odkąd urodziłam dzieci, zawsze dbam o to, żeby dostały to, o czym marzą, żeby się mogły pobawić. Ponieważ nie czekałam na prezenty z wypiekami na twarzy, bardzo mnie wzruszały same przygotowania, przedświąteczne zakupy, gotowanie i dźwięk otwieranego balkonu - zawsze się nabierałam, że właśnie Mikołaj coś zostawia...

Mieliście jakieś rodzinne rytuały?

- Pamiętam ojca. który od rana przygotowywał sałatkę jarzynową i pierogi z grzybami. Tak mnie to nakręcało, że natychmiast robiłam się głodna i cały czas je podjadałam. Nawet karp, którego nie lubię, podczas wigilii wyjątkowo mi smakował. Wspólne siedzenie przy stole było najważniejsze. Zawsze cieszyłam się, gdy było nas dużo, gdy ktoś do nas przyjeżdżał. Kiedy miałam 25 lat, dwa dni przed Bożym Narodzeniem, zmarł mój ojciec, przez pewien czas chciałam o wigilii zapomnieć.

Wierzy pani w wielką, wielopokoleniową rodzinę?

- W podstawówce po lekcjach często szłam do swojej przyjaciółki Lilki Błażejewskiej. Jej babcia zawsze robiła nam knedle ze śliwkami. To było niesamowite doświadczenie, że można mieć na co dzień kochającą babcię, która cię tak dopieszcza. Bardzo Lilce zazdrościłam. Ja tego nie zaznałam. Dziadków ze strony ojca nie poznałam, z kolei rodzice mojej mamy mieszkali daleko. Ale ponieważ czytałam mnóstwo książek, żyłam sagami rodzinnymi, długo miałam wyidealizowany obraz wielkiej, kochającej się rodziny i tęskniłam za tym. Do dziś lubię mieć gości, zajmować się nimi, przygotowywać coś do jedzenia, krzątać się... Na przykład wczoraj do trzeciej nad ranem gotowałam bigos wigilijny. Raczej nie doczeka świąt, zjemy go wcześniej, ale może trochę zamrożę? (Śmiech).

Co wyniosła pani z domu rodzinnego?

- Nie lubię takich pytań... (milczenie). Może to. że najbliżsi są dla mnie najważniejsi? Mój ojciec był osobą, która kochała ponad miarę. Myślę, że ja też taka jestem, co czasem bywa trudne, bo przecież nie jesteśmy w stanie dogodzić wszystkim i jeszcze pamiętać o sobie.

Właśnie zastanawiam się, jak udaje się pani pogodzić granie, pisanie, zajmowanie się dziećmi, domem, mężem... Jak pani pomiędzy tym wszystkim lawiruje?

- Czasami mi się nie udaje, ale przynajmniej próbuję (śmiech). Tak naprawdę dopiero się tego uczę. To nie jest kokieteria. Przez lata miałam tendencję do "rozdawania" całej siebie innym, teraz staram się zachować kawałek tylko dla siebie. To bardzo trudne, ale niezbędne, żeby funkcjonować i nie zwariować. Między moimi dziećmi jest duża różnica wieku. Stach ma 2,5 roku i potrzebuje czegoś innego niż Nadia, która ma 16 lat. Zauważyłam, że jak ja jestem spokojniejsza, dobrze czuję się ze sobą, to moje dzieci też mają ze mną dużo lepiej, prościej i przyjemniej.

Łatwiej jest wychowywać drugie dziecko, kiedy jest się już mamą zahartowaną i doświadczoną?

- Nie wiem, czy łatwiej, na pewno inaczej. Nie ukrywam, że obecność pani Janeczki bardzo mi pomaga. To urocza, wspaniała opiekunka. Staś bardzo ją kocha, ona jego też. Jest ucieleśnieniem takiej babci, o jakiej rozmawiałyśmy przed chwilą, takiej, która zawsze jest obok, wszystko wybacza, przytula, rozpieszcza. Jak Staś je lewą ręką, to nie powie: "Nie możesz, musisz jeść prawą". Jak się bawi, nie upomni go: "Tylko się nie ubrudź". Wie, że dziecko może być leworęczne, a bawiąc się, ma prawo się ubrudzić. Żyjemy w świecie nakazów i zakazów, rodzice zawsze chcą dla dziecka dobrze, ale doświadczenie pokazuje, że nie zawsze to się opłaca. Trzeba wychowywać, ale należy też odpuszczać. Najlepiej zdać się na miłość i intuicję, a jak się nie da, to wesprzeć się na ludziach, do których ma się zaufanie. Przy pani Janeczce zobaczyłam, że wszystko może być znacznie prostsze.

Na przykład?

- Od niedawna Staś cudownie mówi. Kiedy zadaje pani Janeczce pytanie, ona mu po prostu odpowiada. Ja łapię się na tym, że gdyby o to samo spytał mnie, od razu próbowałabym wytłumaczyć mu cały świat. Ostatnio obudził się bardzo wcześnie rano i powiedział: "Jest noc, Janka, daj mleko", bo on wieczorem zawsze pije mleko. A pani Janeczka na to: "No co ty, jaka noc? Głupstwa gadasz. Jest dzień, tylko jeszcze ciemno". Koniec. Stach więcej z nią nie dyskutował. A ja zapewne odpowiedziałabym: "Synku, nie możesz się napić mleka, bo to wcale nie jest wieczór. Mamy zimę, dlatego rano tak długo jest ciemno, no i zmieniliśmy czas z letniego na zimowy...". I dziecko już dawno przestałoby rozumieć, o czym matka do niego mówi (śmiech).

Sądzi pani, że ten moment otrzeźwienia przychodzi z wiekiem, z doświadczeniem kobiety?

- Kiedyś wydawało mi się, że sytuacja, w której sobie nie radzę, jest dramatem. Teraz wiem, że to żaden dramat, tylko zwyczajnie coś mnie przerasta. I tyle. Dużo rzeczy mi się nie udaje, a pewnie z wiekiem będzie ich jeszcze więcej. Nie mogę się tym katować.

Ale czasami się to pani zdarza? Krystyna Janda powiedziała mi, że podziwia panią za charakter i odwagę. Niedawno złamała pani nogę na stromych schodach, a kilka godzin później zagrała w Och-Teatrze w spektaklu "W małym dworku".

- Bardzo mi miło, ale ja nie myślałam o tym w kategoriach odwagi. Wróciłam do domu ze szpitala i o wpół do drugiej w nocy zadzwoniłam do Marysi Seweryn (dyrektor artystyczny Och-Teatru - przyp. red.), że mam założony gips, złamane trzy kości śródstopia, a czwartą przesuniętą. Było mi wstyd, że coś takiego sobie zrobiłam - wobec niej, wobec zespołu, wobec dzieci, wobec Marka (męża). Byłam autentycznie załamana. Dzwoniłam do Marysi przede wszystkim po to, żeby usłyszeć, że mogę normalnie zagrać. Marysia od razu powiedziała: "Iza, zrobisz, jak zechcesz, to jest twoja decyzja. Jeśli chcesz zagrać, zagramy to przedstawienie, jeśli mamy odwołać - odwołamy". A ja w ogóle nie brałam tego pod uwagę. Przerażała mnie myśl, że schrzaniłam ludziom kawał ciężkiej roboty, bo graliśmy dwa spektakle z rzędu. Nie wyobrażałam sobie, żeby złamana noga była powodem odwołania spektaklu. To nie było żadne bohaterstwo!

Poruszała się pani po scenie o kulach?!

- Błagałam Marysię, żeby coś wymyśliła, i udało się. "Wystąpisz na wózku inwalidzkim. Wytłumaczy się publiczności, co się stało" - powiedziała. Przed spektaklem byłam mokra ze zdenerwowania, choć nafaszerowana bardzo mocnymi środkami przeciwbólowymi. I powiem pani, że po dwóch przedstawieniach byłam dumna z siebie, że poradziłam sobie nie tylko z połamaną nogą, z bólem, ale też ze sobą. Dobrze mi to zrobiło psychicznie. Pomyślałam, że może nie jestem taką beznadziejną panną, która schrzaniła ludziom robotę, a dzieciom wakacje. Za dwa dni mieliśmy wyjechać na miesiąc do Paryża. Nadii obiecałam, że będzie się uczyć francuskiego, a ja ze Stachem miałam biegać po Polach Elizejskich.

Chce mi pani powiedzieć, że dwa dni później, na wózku inwalidzkim i z dwójką dzieci, wyjechała pani do Paryża?!

- Tydzień później (śmiech). Musiałam przesunąć wyjazd, bo w międzyczasie przewróciłam się na schodach. Trzeba było zmienić gips i zrobić prześwietlenie. No i musiałam jednak zostawić Stacha w domu z Markiem i nianią. Po raz pierwszy rozstaliśmy się na ponad miesiąc. Bardzo ciężko to przeżyłam. Ale byłam z Nadią, która choć trochę z tego wyjazdu skorzystała.

Media piszące o artystkach często kreują je na spełnione pod każdym względem megakobiety, którym w życiu wszystko się udaje. Pani pokazuje, że nie ma żadnej nadludzkiej siły.

- Nigdy nie byłam silniejsza, mądrzejsza czy lepsza od innych kobiet, Większość z nas pracuje, niańczy, wychowuje, sprząta, gotuje, dba o rodzinę. Kobiety w ogóle są silne i bardzo dzielne, robią tysiące rzeczy i radzą sobie. Myślę, że na tym polega wyjątkowość naszej płci. Kobieta bez problemu poleci samolotem z trójką dzieci. A jak poprosiłam męża. żeby zabrał do samolotu dwójkę, spytał przerażony: "No ale jak ty to sobie wyobrażasz?!". W tym, co robię, nie ma nic niezwykłego. Rano gram np. w filmie czy teatrze, ale potem muszę zrobić dziecku obiad. Jak wczoraj w nocy skończyłam gotować ten bigos, to jeszcze sobie poczytałam, bo szkoda mi było czasu na spanie.

Z czego ta wyjątkowość naszej płci wynika?

- W naszym kraju kobiety są tak wychowywane.

Czyli jak?

- W poczuciu podporządkowania, cierpienia i wiecznego niezadowolenia najpierw matki, potem teściowej, męża... W społeczeństwie wciąż odgrywamy rolę usłużną. Mamy genetycznie wdrukowany kodeks, że tak trzeba i nie wolno się skarżyć. Na moich spotkaniach z czytelniczkami kobiety zawsze się dziwią, że Klara, tytułowa bohaterka mojej książki, ma kochanka. Nikogo jakoś nie dziwi - ani w literaturze, ani w kinie, ani w życiu - że mężczyzna ma kochankę, pomimo że w domu czekają żona i dzieci. Cała nasza narodowa historia oparta jest na tym kontraście: mężczyzna ma na to przyzwolenie społeczne, kulturowe, obyczajowe, kobieta - nie.

A sądzi pani, że powinna mieć?

- Nie ma nic złego w tym, że kobieta napije się wina, wypali papierosa, będzie miała kochanka. Ma pełne prawo do swoich słabości, przyjemności, do życia...

Do babskich wieczorów z przyjaciółkami też. Są pani potrzebne?

- Przyjaciółki są niezbędne! Dla mnie Renata Dancewicz jest rodziną, jest jak siostra. Czasami spotykamy się trzy razy w ciągu dnia, bo mieszkamy obok siebie. Kiedy złamałam nogę, drugi telefon, jaki wykonałam w nocy, po rozmowie z Marysią, był do Renaty.

Poznałyście się przed laty...

- Tak, w łódzkiej Filmówce, na egzaminach wstępnych. To była miłość od pierwszego wejrzenia (śmiech). Renata bardzo mi się spodobała. Szła ulicą, paliła papierosa, miała długie ciemne włosy, czarny płaszcz... Taka artystka, piękna kobieta! Ja - kokarda we włosach, biała koszula, dżinsowa spódniczka. Typowe dziecko nauczycieli, po prostu szczyt obciachu. Tomaszów Mazowiecki, z całym szacunkiem dla mojego rodzinnego miasta, które kocham. Renata zresztą też pochodzi z niedużego miasta, ale zupełnie inaczej wyglądałyśmy. Ta przyjaźń to jedna z najważniejszych rzeczy, jakie mi się w życiu udały.

A miłość? Chyba też się pani udała. Ciekawa jestem, czy wierzy pani w związek partnerski.

- Nie lubię słowa "partnerstwo". Ciągle je słyszę, a ono nic dla mnie nie znaczy. Matki mówią, że ich związek z córkami jest partnerski, ojcowie - że mają partnerski układ z synami, kobieta i mężczyzna - że są partnerami, bo patrzą w tym samym kierunku, a na filmach śmieją się z tych samych rzeczy... Ja w kinie nie zawsze śmieję się w tym samym momencie, co mój mąż, ale to nie znaczy, że tworzymy nieudany związek. Partnerem można być w brydżu albo na korcie, nie w miłości. "Partnerstwo" to jest takie słowo cool, które sugeruje, że jesteśmy fajni i wyluzowani.

A w związku partnerskim tacy nie jesteśmy?

- Dla mnie nie, nie lubię tego słowa, uważam, że jest głupie. Jednak można stworzyć dobry, dający radość i satysfakcję związek.

To pani zdaniem kwestia szczęścia czy ciężkiej pracy?

- Nie wiem, naprawdę. Jako kobieta po przejściach, z trafieniami i brakiem trafień w miłości, myślę, że to zależy od bardzo wielu rzeczy. Jest taka teoria, której hołduję, że małżeństwa z rozsądku trwają dłużej niż te z miłości. Wielka miłość kończy się przeważnie wielkim rozczarowaniem. Ale znam przypadki wśród moich znajomych, kiedy wielkie rozczarowanie na początku przeradzało się w wielkie uczucie na końcu. Fajne jest to, że nigdy się tego nie wie. Ja jestem szczęśliwa w swoim związku, ale zawsze mnie dziwi, jak ktoś mówi publicznie, z rozbrajającą szczerością: "Będziemy ze sobą szczęśliwi do końca życia". Zazdroszczę ludziom takiej wiary. Sama nigdy bym tego głośno nie powiedziała, choć bardzo chciałabym, żeby tak właśnie było.

Na blogu Izy Kuny jest zakładka z jej najbliższymi przyjaciółmi. Są tam Magdalena Różczka, Maria Seweryn, ale największa zażyłość łączy aktorkę z Renatą Dancewicz, z którą przyjaźni się od ponad 20 lat.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji