Artykuły

Sinatra utonął w żartach

Kolejny spektakl niewykorzystanej szansy - o "Być jak Frank Sinatra" w reż. Witolda Mazurkiewicza w Teatrze Rampa w Warszawie pisze Agnieszka Serlikowska z Nowej Siły Krytycznej.

Kameralna scena Teatru Rampa, na niej dwóch aktorów i aktorka. Obok - zespół. Niemal na wyciągnięcie ręki publiczności, jakby wprost z zadymionego, jazzowego klubu. Gitara, kontrabas, perkusja, fortepian, a przy nim mistrz - Włodzimierz Nahorny. Muzycy i aktorzy wspólnie opowiadają historię o człowieku, który myślał, że jest słynnym Frankiem Sinatrą.

"Sinatra. Frank Sinatra" - przedstawia się główny bohater spektaklu (Jarosław Tomica). I choć śpiewa swoje słynne piosenki po polsku, publiczność początkowo wierzy w jego tożsamość. Iluzję pomagają mu kreować piękne tłumaczenia Wojciecha Młynarskiego, które doskonale wpisują się w muzykę Sondheima, Parksa, czy Rodgersa. Jednak przerysowane postacie przewijające się przez scenę, przaśne wnętrza i dziwne zachowanie głównego bohatera szybko wywołują podejrzenie, że coś jest nie tak. Gabinet rodem z "Ojca Chrzestnego" zmienia się w psychiatryczną kozetkę, a nasz Sinatra okazuje się Wiesławem Zielińskim, chorym na schizofrenię paranoidalną.

Ciekawy pomysł, świetna muzyka i tłumaczenia. A jednak "Być jak Sinatra" okazał się kolejnym spektaklem niewykorzystanej szansy. Twórcy - zamiast wykorzystać kwestię tęsknoty za dawną muzyką, problem idealisty niemogącego odnaleźć się we współczesnym świecie, czy choroby, która jest jedynym sposobem na radzenie sobie z życiowymi trudnościami - postawili na szereg pustych, kabaretowych scenek. Bezcelowe wydaje się poszukiwanie drugiego dna tej opowieści, ukrytego sensu spektaklu. Po dziesięciu minutach konstrukcja widowiska jest jasna. Po każdej piosence następuje gag. Na dodatek taki, który publiczność widziała już nie raz. Walka z mięśniakiem w slow motion, wizyta u bossa mafii - karykatury Don Vito Corleone, przygłupi kochanek żony niemieszczący się z walizkami w drzwiach mieszkania - wszystko bardzo filmowe i mało wyrafinowane. Na dokładkę rama spektaklu - bohater wspominający swoje życie przed obliczem św. Piotra.

Podobno od musicalu nie powinno wymagać się głębi intelektualnej, ponieważ nie leży to w jego charakterze. Może to naiwne, ale ja wciąż nie zgadzam się z tą opinią. W "Być jak Sinatra" tuż przed finałem jest scena, w której psychiatra, widząc, że leczenie tylko pogarsza samopoczucie pacjenta, pomaga Zielińskiemu zagłębić się w iluzji. Wiesław daje koncert jako Sinatra. Śpiewa "My way" na dachu budynku i spada. Szkoda, że twórcy zaraz potem znów uciekli w banał, przedstawiając bohatera tańczącego z aniołem i śpiewającego w repryzie słodkie "Cheek to cheek".

"Być jak Sinatra" warto zobaczyć dla wspaniałych piosenek Sinatry takich jak "Send in the clowns", "Fly me to the moon", "Autumn leaves", "I've got you under my skin" czy wspomniany już "My way" w tłumaczeniach Wojciecha Młynarskiego i pierwszorzędnej muzycznej interpretacji Włodzimierza Nahornego. O inscenizacji chyba jednak lepiej zapomnieć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji