Dziwne lata pięćdziesiąte
URODZIŁEM SIĘ w dniu, w którym warszawskie ZOO otrzymało w darze od radzieckich towarzyszy pierwsze wielbłądy i białe niedźwiedzie (w 1948 r. tuż przed Kongresem Zjednoczeniowym). Z tego co wiem, dyrektor Teatru na Targówku "Rampa" Andrzej Strzelecki urodził się nieco później. Czy aby nie w dniu otwarcia warszawskiego ZOO dla publiczności"?
Lata pięćdziesiąte wspominam ciepło i z rozrzewnieniem, zupełniej jednak inaczej aniżeli, dajmy na to, Agnieszka Osiecka w "Szpetnych czterdziestoletnich".
Na zadane przez dyrektora Strzeleckiego pytanie: czym różnią się lata pięćdziesiąte od osiemdziesiątych pani Agnieszka najpierw odpowiada: "Niczym się nie różnią. Jak zawsze cwaniakom wiedzie się świetnie, świętoszkom średnio, biedakom fatalnie, a święci stoją na słupie", po czym dodaje: "Zmorą lat pięćdziesiątych był strach: obawa przed donosem, przed więzieniem, przed utratą jakiejkolwiek nadziei".
Kiedy rzucaliśmy kamieniami z podwórka w prześwit bramy prowadzącej na ulicę, też się bałem, że akurat ja będę miał pecha i trafię jakiegoś przechodnia. To był jednak zupełnie inny strach. Strach, że nie zdążę przeskoczyć przez płot i uciec.
Bałem się też w nocy w ciemnym pokoju, milicjanta w czarnej masce na twarzy, który chodził po strychach naszej kamienicy i kradł bieliznę, a gdy go wreszcie złapali, z zemsty w czasie widzenia odgryzł nos kochance, chociaż wcale nie jest pewne, że to ona go wydała. Bałem się też wielu innych rzeczy, ale obawy te bliższe są klimatowi znakomitego filmu o latach 50. "Niedzielne igraszki" Roberta Glińskiego", aniżeli temu wszystkiemu co się pisze i mówi o tych latach ostatnio.
Otrzymując od dyrektora Strzeleckiego zadanie napisania czegoś pozytywnego o latach pięćdziesiątych Stanisław Tym najpierw męczy się straszliwie wypijając kilka szklanek "podpórki", po czym przypomina sobie wreszcie jakieś głuche uderzenie wyrywające go ze snu w środku nocy, które jak się okazało było najzwyklejszymi odgłosami trzepanego o trzeciej nad ranem dywanu. Co za ulga!
Ja nie muszę sięgać po "podpórkę". Doskonale pamiętam radość z okazji zakupu "kołchoźnika" przez ojca, gwiazdkę w świetlicy zakładowej i długie lizaki o smaku mięty.
Może właśnie dlatego uległem urokowi tytułu najnowszej premiery teatru "Rampa" oczekując od widowiska "Słodkie lata pięćdziesiąte" odrobiny melancholii, może ironii, na pewno pastiszu. Sądząc po reakcji widowni, nie tyle podczas spektaklu czy po jego zakończeniu (długie owacje) co w kuluarach, nie byłem w tych oczekiwaniach osamotniony.
Dzięki Adamowi Halberowi, który wiosną tego roku zaprosił mnie do udziału w nocnym programie Polskiego Radia, pozostawiając całkowicie wolną rękę w doborze piosenek, miałem okazję zaprezentować kilka moich ulubionych przebojów z lat 50. Sądząc po telefonach, jedni słuchacze przyjęli je entuzjastycznie, inni zaś twierdzili, że przynudzam (wiek nie miał tutaj nic do rzeczy).
Kiedy tak sobie przed mikrofonem w środku nocy komentowaliśmy z panem Adamem hity z okresu błędów i wypaczeń ("Puerto Rico", "Kuba, wyspa", "Indonezja" itp.) padło, pytanie, co jest w tych utworach takiego fascynującego, że przywołuje się je po latach. Otóż to moim zdaniem, że były one absolutnie oderwane od rzeczywistości. Były tak dalece nierealne, że wręcz zahaczały o purnonsens. Podczas gdy jednych obywateli prześladowano i katowano, inni zachwycali się utopijnymi wizjami krainy wiecznej szczęśliwości albo skandowali zgodnym chórem: "podaj cegłę, podaj cegłę, zbudujemy nowy dom..." (piosenka ta została ponownie nagrana na początku lat 80. przez Izabelę Trojanowską z zespołem "Stalowy bagaż", w wersji przydającej jej zupełnie nowego, wręcz drapieżnego wydźwięku).
Niestety, niczego z klimatu tych piosenek nie udało mi się odnaleźć w "słodkich latach pięćdziesiątych". Andrzej Strzelecki mając do dyspozycji młody i zdolny zespół teatru "Rampa" (z takimi indywidualnościami jak Mariusz Czajka, Dariusz Odija czy Stefan Każuro), znanego kompozytora i najefektowniejszego chyba w Polsce aranżera Juliusza Loranca (niezapomniany "Kwiat jednej nocy") oraz równie zdolnego choreografa Janusza Józefowicza, które to atuty tak znakomicie potrafił wykorzystać w poprzednich spektaklach ("Złe zachowanie", "Cabaretro"), tym razem nie osiągnął równie błyskotliwego sukcesu. Czy dlatego, że potraktował w gruncie rzeczy lata pięćdziesiąte bardzo serio i tylko od czasu do czasu pozwolił sobie na przymrużenie oka, czy też może zbytnio zawierzył swoim możliwościom opierając spektakl na własnym libretcie i pisząc teksty wszystkich piosenek? Zapewne po trosze z obu powodów.
Fakty i wydarzenia z tamtych lat (czasami tak absurdalne jak komunikat z grudnia roku 1952 o wykryciu organizacji szpiegowskiej, która usadowiła się na terenie krakowskiej Kurii Arcybiskupiej, tak pocieszne jak wypożyczenie przez marszałka Rolę-Żymierskiego na Wystawę Ziem Odzyskanych we Wrocławiu skóry wilka z własnych zbiorów, trzeciego co do wielkości w świecie, czy tak znaczące jak narada satyryków pod hasłem: "O zadaniach satyry w walce o socjalizm") stanowią dla Strzeleckiego jedynie punkt wyjścia do własnych przemyśleń i refleksji na temat owego czasu.
Wbrew jednak oczekiwaniom, w wersji zaproponowanej na scenie teatru "Rampa" nie są to wcale lata słodkie. Autor spektaklu znacznie więcej uwagi poświęca obnażaniu mechanizmów zarządzania społeczeństwem, aniżeli naiwnej wierze w Genialnego Nauczyciela i jego ucznia towarzysza Tomasza.
Zamierzenie zapewne szczytne i ambitne, ale czy to jest właśnie to, czego publiczność od teatru muzycznego i teatru rozrywkowego oczekuje najbardziej?
Mamy zatem piosenki o latach pięćdziesiątych a nie z lat pięćdziesiątych i mamy muzykę, wprawdzie efektowną, ale wywodzącą się raczej z amerykańskiego musicalu aniżeli z klimatu muzycznego tamtej epoki.
W tym kontekście, tytuł widowiska brzmi już nie jak zapowiedź zbiorowej terapii, pastiszu i dyskretnego uroku pierwszych lat Polski Ludowej, lecz jak gorzka i zjadliwa ironia.
Publiczność biła brawo i czuła się rozczarowana. Biła brawo, bo nie sposób nie dostrzec w tym spektaklu - podobnie jak w poprzednich - perfekcji, profesjonalizmu i entuzjazmu wypełniającego scenę teatru "Rampa". Czuła się rozczarowana, bo łączyła pyszny i wielce obiecujący tytuł spektaklu ("Sweet fifties") z równie pysznym i raczej kojącym aniżeli pouczającym widowiskiem. O tym, że oczekiwano wydarzenia, świadczy też poniekąd skład premierowej widowni. Nie wiercąc się specjalnie i nie rozglądając za siebie i na boki zauważyliśmy Magdę Zawadzką z Gustawem Holoubkiem, Marię Pakulnis i Grażynę Szapołowską (również z mężami), Korę Jackowską, Marylę Rodowicz, Danutę Rinn, Małgorzatę Niemen, Małgorzatę Potocką z Grzegorzem Ciechowskim, Adama Hanuszkiewicza i Andrzeja Łapickiego, Wojciecha Pszoniaka i Daniela Olbrychskiego oraz liczne grono żurnalistów z Januszem Atlasem w dziewiątym rzędzie.
Wszyscy przybyli późnym wieczorem na daleki Targówek, gdzie diabeł mówi dobranoc, a łowcy niewieściej cnoty czają się za drzewami, po to, aby w sali budynku, który miał być w latach 50. stacją metra (trudno o bardziej znaczący i symboliczny punkt odniesienia) zobaczyć zespół, o którym Agnieszka Osiecka napisała, że próbuje w stanie po prostu rozpaczy zrobić rewię z godnością.
I zobaczyli dokładnie to właśnie. Zobaczyli też czek na 1000 dolarów wręczony Andrzejowi Strzeleckiemu przez Daniela Olbrychskiego - jako prywatna nagroda aktora dla wybitnej indywidualności artystycznej w roku 1988. Drugi czek otrzymał Grzegorz Ciechowski za rok 1989. Daniel Olbrychski postanowił wręczać swoje nagrody co roku i mamy nadzieję, że wytrwa w tym postanowieniu. Na Targówku powiało wielkim światem i prawdziwymi pieniędzmi, co jest zgodne z duchem czasów. Czasów, których jednak nikt w przyszłości nie odważy się nazwać słodkimi latami 80. Chyba żebym się mylił.