Artykuły

Oczy suche jak piach

"Tytus Andronikus" w reż. Moniki Pęcikiewicz w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Pisze Jacek Wakar w "Teatrze".

Tytus Andronikus mówi cicho. Przeraźliwie cicho. Kiedy wybierają go na władcę, staje milcząc przed wiwatującym tłumem. Nie chce przyjąć zaszczytu. Kiedy bestialsko okaleczają mu córkę, wydaje z siebie tylko zduszony jęk. Nawet się nie dziwi. Jan Kott napisał, że gdyby "Tytus Andronikus" miał sześć aktów, zaczęto by wyrzynać dwa pierwsze rzędy widzów. Spośród biesiadników morderczej i groteskowej uczty u Tytusa przy życiu pozostał tylko Lucjusz. Wcześniej padło kilkadziesiąt trupów.

Trzeba odwagi i pewności siebie, by zabrać się za ten właśnie utwór Shakespeare'a. Tym większej, jeśli robi się właśnie czwarty spektakl na zawodowej scenie. Monice Pęcikiewicz odwagi nie brakuje. Pamiętam, jak debiutowała "Leworęczną kobietą" Petera Handkego we wrocławskim Teatrze Polskim pięć, sześć lat temu. Niewielkie przedstawienie nie pozostawiało wątpliwości, że oto pojawiła się artystka obdarzona świeżością spojrzenia, która za nic ma zastane teatralne ramy. Fascynujące było patrzeć, jak Pęcikiewicz buduje skomplikowane sentencje, miksuje ze sobą postacie, wznieca z niczego najbardziej żarliwe emocje, a kiedy spirala scenicznego szaleństwa kręci się na całego, jednym ruchem obraca ją wniwecz, stawiając na zupełnie inne tony.

Wrocławska inscenizacja kazała traktować młodą artystkę jako tę, która bez wahania wbije kij w mrowisko mieszczańskiej widowni, portretując podobnych widzom ludzi. Nie można było pozbyć się wrażenia, że dla Moniki Pęcikiewicz teatr był jeszcze zabawą, formalną grą w wyolbrzymianie, wykoślawianie uczuć i emocji. Opowiadanie Handkego w jej adaptacji zmieniało się w małą apokalipsę bohaterki. Już wtedy widać było, że autorkę spektaklu nie interesuje dyskretne chowanie się za plecami aktorów; reżyserowanie niewidzialną ręką. Przeciwnie - nawet na widowisku niewielkim, kameralnym odciskała wyraźny ślad swej interpretacji i ingerencji na wszystkich poziomach scenicznej roboty. I tak już pozostało. Od "Leworęcznej kobiety" zaczął się Moniki Pęcikiewicz teatr stanów i emocji ekstremalnych.

Lubię takie przedstawienia, bo nie ma w nich miejsca na udawanie. Aktorzy nie zostawiają sobie miejsca na bezpieczny dystans. Muszą na czas spektaklu stopić się z bohaterem, choć czasem wcale to nie jest przyjemne. A i dla widzów teatralny seans nie zawsze bywa beztroską zabawą. Angażuje uwagę, wymusza reakcje na porażające czasem brutalnością obrazy. Podczas "Tytusa Andronikusa" w gdańskim Teatrze Wybrzeże zdarza się, że ktoś wstanie i wyjdzie, kto inny wybuchnie niekontrolowanym śmiechem. To teatr, przed którym nawet nieświadomie się bronimy. A przy tym taki, który na moment nie zapomina, że jest teatrem. Widowiskiem angażującym zmysły, wymagającym pełnej koncentracji od pierwszej do ostatniej minuty.

Monika Pęcikiewicz na szczęście nie przekonuje nikogo, że zamiast Czechowa i Shakespeare'a należy na przykład grać Sarah Kane i Pawła Salę. Podobnie jak inni młodzi i zdolni reżyserzy widzi oczywistość - Shakespeare i Czechow są bardziej brutalni i współcześni niż cała pisana na kolanie dzisiejsza publicystyka. Rzecz w tym jednak, że ich aktualność nie polega na wyszukiwaniu rymów do Kaczorów, Giertycha albo palącej kwestii homoseksualizmu. Tkwi w odwieczności tematów, które budują tę literaturę. Co nie znaczy, że trzeba traktować ją z namaszczeniem i grać na koturnach z nabożeństwem właściwym klasykom. Co to, to nie. Wystarczy uważnie czytać, a potem swoim językiem opowiedzieć tę historię.

Widać to było doskonale w "wujaszku.wani.txt" również przygotowanym na scenie Wybrzeża. Dom Wojnickich zastąpił obskurny pensjonat, z jadalnią na proscenium, doskonale widocznymi z tyłu łazienkami. Postaci Antona Czechowa też nie oparły się brutalnej reinterpretacji. W pierwszej scenie Wania Mirosława Baki, stojąc przy szosie, wpatrywał się w pędzące samochody. Z pustym spojrzeniem przypominał postaci z "Trainspotting" Welsha i Boyle'a. Budził jednak większe niż ich bohaterowie współczucie, bowiem był obdarzony gorzką samoświadomością.

Pęcikiewicz, zgodnie przede wszystkim z niemieckim zwyczajem, w wielu partiach przepisała "Wujaszka Wanię" współczesnym, pełnym brutalności językiem. Doprowadziło to do degradacji świata i ludzi. Sceniczna rzeczywistość, rysowana do końca konsekwentnie i wyraziście, pogrążała się w ogarniającej wszystko ohydzie. Autorka spektaklu nie widziała nawet przebłysków jaśniejszych barw, co ustawiało ją w sporze z pisarzem. Tak potraktowany Czechow chwilami budził zdecydowany sprzeciw. Wydawało się bowiem, że młoda reżyserka zburzyła autorowi jego świat, ale na gruzach nie wybudowała innego, który byłby w jakimś stopniu ciekawy.

Z "wujaszka.wani.txt" jeszcze jedno zostawało w pamięci. Postać dziwnego ni to dozorcy, ni kamerdynera dopisana Czechowowi. Wysoki, o pociągłej twarzy, w wykonaniu Cezarego Rybińskiego, budził przestrach i śmiech. Komentował ludzi i zdarzenia językiem, w którym trudno było znaleźć normalne słowa. A przy tym ów dziwny osobnik o twarzy smutnego Chaplina wydawał się niewolnikiem tego zrujnowanego świata. Nawet kiedy się nie odzywał, był do niego wymownym komentarzem. W nim, wrzuconym w przedstawienie dalece niedoskonałe, znać było charakterystyczną dla Pęcikiewicz groteskę. Jeśli artystka między nimi chce rozpinać swój teatr, staje się jasne, dlaczego sięgnęła po "Tytusa Andronikusa".

Najbardziej brutalny dramat Shakespeare'a z niezrozumiałych przyczyn nie ma najlepszej renomy. Ważne jest jednak to, co dostrzegał w nim Kott - zapowiedź wszystkich wielkich tragedii, zalążki najważniejszych bohaterów, począwszy od Hamleta i Lady Makbet, a na królu Learze skończywszy, zawiązki najciekawszych fabularnych i psychologicznych motywów. Nie bez przyczyny pisał autor "Szekspira współczesnego" o wielkiej inscenizacji Petera Brooka z Laurence'em Oliverem i Vivien Leigh jako o objawieniu Shakespeare'a, o którym marzył, którego przeczuwał. Stawiał ją w rzędzie swych najważniejszych teatralnych przeżyć. To świadczy, jakie możliwości tkwią w niedocenianej tragedii autora "Burzy".

"Tytus Andronikus" gładko zmieścił się teatrze Moniki Pęcikiewicz, a ta wykorzystała wszelkie jego szanse. Stworzyła opowieść gorzką i suchą. Opowieść, w której podłość i okrucieństwo stają się normą, więc świat przestaje się im dziwić. Taką, co dzieje się tu i teraz, ale też wszędzie i zawsze. Taką, w której nikt nie płacze, w której wszyscy mają do końca suche oczy.

Zaczyna się od wiecu - mają wybrać nowego władcę. Na ekranie maszerują wiwatujące tłumy. Jesteśmy daleko od publicystyki, bliżej ekspresjonistycznego kina, a może i kabaretu. Postaci w szarych wojskowych szynelach, o bladych twarzach, z których odpłynęła krew i jakakolwiek litość. Dla wroga, dla bliźniego. Żyje i wygrywa tylko ten, kto ma więcej siły. Gdański spektakl bardziej niż historią zemsty staje się rzeczą o powszedniości zła. To prawda, Tytus (Mirosław Baka) poniżył Tamorę (Dorota Kolak), a ta poprzysięgła sobie, że nigdy nie zapomni. Reszta tej historii staje się jednak feerią okrucieństwa, którego nie da się niczym usprawiedliwić i którego nie sposób zrozumieć. Ludzie padają jak muchy, trwa to krócej niż uderzenie miecza, ruch śliskiego ostrza po szyi. Synowie Tamory nie zabijają córki Andronika. Oni powoli i metodycznie obetną jej ręce i język, zgwałcą wielokrotnie, a potem porzucą. Aby zło objawiło swą pełnię, całą przerażającą nieuchronność. Aż do końca, kiedy niczego nieświadoma matka zje własne dzieci. I też umrze. Monika Pęcikiewicz jest w zgodzie z Shakespeare'm. Nie ucieka przed brutalnością sztuki, czasem podkreśla ją dodatkowo mocnym, przerysowanym z rozmysłem scenicznym efektem. "Schodzi" głęboko w ludzi, nie oszczędzając nikogo. Tamora Doroty Kolak jest przede wszystkim skrzywdzoną matką. To jednak dopiero początek narastania obsesji zła. Potem zaczyna się ono same przez siebie tłumaczyć. Lawinia Karoliny Adamczyk z początku prowokuje otoczenie. Dopiero okaleczona zdobywa się na ciche bohaterstwo.

W równo granym przez zespół Wybrzeża przedstawieniu nie ma ról nieudanych. Jest jedna wybitna - to tytułowa partia Mirosława Baki. On niesie ciężar przedstawienia, traktując bohatera niczym małego skarlałego Leara. To jest człowiek na miarę świata i czasów. Można mu współczuć ogromu nieszczęść, ale po chwili przypomina się przecież, że jest on częścią zbrodniczego porządku. A jego zemsta dopełnia czary. Baka nasyca jednak Andronikusa nieoczekiwaną nutą. Brzmią w niej ostateczna gorycz i suchość. To człowiek, który mówi cicho i bardzo mało. Nie pyta. Porusza się powoli, jakby mechanicznie. Patrzy na świat i ludzi szeroko otwartymi oczami, które straciły barwę. Te oczy w przedstawieniu są suche jak piach. Na świecie zabrakło łez.

Jacek Wakar - krytyk teatralny, redaktor "Dziennika".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji