Artykuły

O miłości i innych nieszczęściach

"Rachmaninow. Szczedrin... Tragedia Don José" w choreografii i reżyserii Ondreja Šotha w Operze Krakowskiej w Krakowie. Pisze Joanna Targoń w Gazecie Wyborczej - Kraków.

O czym mówi nowy spektakl baletowy w operze? O miłości, śmierci, namiętności, tęsknocie. Tyle że nieciekawie i banalnie.

Spektakl składa się z dwóch części. W pierwszej panuje muzyka Rachmaninowa (II Koncert fortepianowy) i tzw. tematy odwieczne i uniwersalne. Przede wszystkim miłość ("Łącząca mężczyznę i kobietę" - tłumaczy choreograf w programie). Scena pusta, często zasnuwana dymem, pośrodku - drewniany słup, axis mundi. Tancerze w "uniwersalnych" kostiumach (mężczyźni w majtkach, kobiety w prostych sukienkach) łączą się w pary, rozstają, odchodzą, przychodzą, od czasu do czasu ktoś złamany bólem staje przy słupie, dotyka go, zamyśla się przy nim. Rachmaninow snuje patetyczną i melancholijną opowieść muzyczną, Ondrej Šoth snuje swoją, monotonną do bólu (życzliwi mogliby powiedzieć, że jest kontemplacyjna, mniej życzliwi - że usypiająca), opartą na powtarzających się sekwencjach. Żadnej inwencji, zastanowienia się, w jakim celu mamy oglądać tych zasępionych tancerzy odpracowujących układy choreograficzne.

Część druga jest żwawsza, ale równie nieznośna. Suitę Szczedrina "Carmen" Šoth połączył z muzyką zespołu Deep Forest, straszliwą elektroniczną papką podkręconą world music. Chodziło mu (jak mówi w programie) o dodanie elementów słowiańskich i o to, by "zmierzać w stronę płomiennych, ognistych rytmów". Tak jakby u Szczedrina było ich mało. Muzyka Deep Forest jest znacznie niższej jakości niż Szczedrina (i Bizeta); żywiołowość sprowadza się do grupowych tańców w stylu prowincjonalnego festynu i walenia w bębny. Tancerze łupią w bębny nieprofesjonalnie, nierówno, byle jak, za to strasznie się wczuwają w role - pantomimy przy bębnach aż kipią od uczuć pokazywanych z nadmierną ekspresją.

A Carmen i jej historia? Jest, jest. I ma piątkę bohaterów: Carmen (Gabriela Kubacka), kobietę fatalną w czerwonych falbanach, wijącą się jak wąż; Micaelę (Katarzyna Sanocka), dziewczę w bieli; Don Josego (Dzmitry Prokharau), ofiarę w czerwonym kostiumie; Toreadora (Vasyl Sevastyanov), macho w kostiumie białym; oraz Śmierć (Elena Chetvernaya), sardonicznie uśmiechniętą blond piękność, od początku rządzącą uczuciami tej czwórki i hojnie rozdającą śmiertelne pocałunki.

Choć na scenie sporo się niby dzieje, jest równie monotonnie jak w części pierwszej. Choreograf znów nie wykazał się inwencją - ograniczył się do zilustrowania losów Carmen. Materia taneczna jest uboga, dramaturgia wątła i chaotyczna, a nachalne podkreślanie, że całą historią rządzi Śmierć, odbiera bohaterom indywidualność i suwerenność. Cóż biedni mogą zrobić, skoro ich los jest z góry przesądzony?

W części pierwszej choreograf pokazał nam, że człowiekiem rządzi miłość, w części drugiej - że miłość, pożądanie i śmierć. Pokazał, ale nie udowodnił - pozostaliśmy na poziomie tzw. uniwersalnych prawd o kondycji ludzkiej, choć znacznie ciekawiej byłoby, gdybyśmy na scenie oglądali ludzi, a nie ich sprowadzoną do banałów kondycję. Szkoda pracy i wysiłku tancerzy na taki spektakl, miałki, niestawiający żadnych wyzwań, wizualnie kiczowaty, ubogi zarówno myślowo, jak i choreograficznie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji