Artykuły

Peep-show w Drohobyczu

Proponuję wprowadzenie co najmniej pięcioletniego moratorium na wystawianie w polskich teatrach prozy Brunona Schulza. Inaczej zajeżdżą nam jednego z najwybitniejszych prozaików tego stulecia

Ostatnie inscenizacje prozy Schulza (na przykład "Sanatorium pod Klep­sydrą" Jana Peszka czy "Szał łowienia motyli" w warszawskich Rozmaito­ściach) są przykładem, jak estetyzujące upodobania reżyserów mogą odebrać jej życie i zamienić w estetyczno-erotyczne igraszki. Przedstawienie "Xięga bał­wochwalcza" z wrocławskiego Teatru Współczesnego to przykład, jak Schul­za można zmienić w Philipa Rotha.

Reżyser i autor adaptacji Jacek Bunsch doszedł do wniosku, że Bruno Schulz żył i tworzył jednak nie w Drohobyczu, lecz w Amsterdamie, a dokładniej w dzielnicy Czerwonych Latarni. W związku z tym w jego spektaklu wystę­pują szklane gabloty, w których gibają się gołe damy, jedna nawet z pejczykiem. Ponieważ bilet do Współczesnego jest wciąż tańszy niż bilet do peep-showu, spodziewam się ostrej reakcji wrocławskich przybytków erotycznych na te dumpingowe praktyki, do których dopłaca rada miejska.

To, co w znanej tece grafik Schulza "Xięga bałwochwalcza" było seksualny­mi obsesjami, we Współczesnym zmie­nia się w żałosną pornografię; metafora księgi - w "świerszczyk"; upokorzenie mężczyzny - w pokaz z gabinetu "sado-macho", w dodatku nieznośnie udawa­ny. Te wszystkie czołgania się po scenie, branie pod obcas, podkasywanie kiec, kła­panie biustem, ocieranie, dyszenie, tu­dzież podrygiwanie i wypinanie przypo­mina trzeciorzędne filmy erotyczne. Au­torce scenografii Jadwidze Mydlarskiej-Kowal gratuluję pomysłu doczepienia aktorkom do majtek sztucznego owłosie­nia, bez którego rzeczywiście nie uwie­rzylibyśmy w potęgę seksu. Jej pomysło­wości należy zawdzięczać również czte­ry intrygujące podłużne przedmioty, usta­wione po bokach sceny na postumentach, coś w rodzaju antycznych wibratorów.

Gdyby tylko reżyser ograniczył się do tego jednego motywu i postawił na pro­fesjonalne wykonanie. Jacek Bunsch, niestety, ma ambicje zawrzeć w spekta­klu całą spuściznę autora "Sklepów cy­namonowych" i "Sanatorium pod Klep­sydrą", nie ujawnił nam jednak, co łączy ze sobą poszczególne epizody. Trudno uwierzyć, że ten sam reżyser wystawił niedawno w Teatrze Polskim bardzo sprawną adaptację "Gracza" Dostojewskiego. We Współczesnym wątek księ­gi plącze się z wątkiem manekinów, a ten z wątkiem Rudolfa i Adeli oraz wątkiem Ojca. Postać Józefa (Krzysz­tof Kuliński) nie łączy historii w całość, gdyż zajmuje się on głównie patrzeniem w reflektor i podpieraniem ściany.

Pustkę scenariusza reżyser maskuje za pomocą protez inscenizacyjnych, takich jak wyciąganie na scenę maneki­nów (przywodzących na myśl tak zwa­ne zombie), pochody sadomasochistyczne, puszczanie dymów, podnosze­nie i opuszczanie łóżek oraz animowa­nie tkanin.

Aby uzyskać efekt niezwykłości, ak­torzy oczywiście nie mówią wprost do siebie, ale najchętniej w powietrze, do reflektora, co najwyżej w plecy partne­ra. Mistrzostwo osiąga dr Gotard (Ma­ciej Tomaszewski), który wjeżdża na scenę na wózku inwalidzkim (tyłem!) i w tej pozycji prowadzi dialog ze sto­jącym za plecami Józefem. Aktorom współczuję, zwłaszcza Zdzisławowi Kuźniarowi, który interesująco poka­zuje postać demonicznego Ojca; cóż z tego, jeśli każe się mu nieustannie pa­kować głowę między nogi Adeli (Mał­gorzata Napiórkowska), gdzie, jak się zdaje, nie czuje się najlepiej.

Przedstawienie kończy się tak, jak się zaczęło: od kolejarza, który macha la­tarnią. Powtórzenie tego rzeczywiście pięknego obrazu świadczy o tym, że w życiu bohatera przedstawienia - Jó­zefa - nic właściwie nie zaszło. Oprócz tego, że w finale grający tę postać aktor zdjął okulary.

Radziłbym przetrzeć szkła.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji