Artykuły

Sztuka zniechęcania do sztuki

MÓJ MŁODY kolega redakcyjny Andrzej Bułat obłożył się na dwa tygodnie stosem ksiąg, pogrzebał się w bibliotekach i potem na podstawie dwu grubych brulionów notatek napisał dwa artykuły o Mikołaju Koperniku. Artykuły są łatwe i strawne w formie, obfite w treść, a zawarte w nich informacje odpowiadają aktualnemu stanowi wiedzy na temat różnych wydarzeń i faktów z życia i działalności naszego największego uczonego. Aha, artykuły te w sumie liczą około 10 stron maszynopisu.

Józef Gruda zrobił to samo, co Andrzej, z ta różnicą, że przeprowadził mniej radykalną selekcję materiałów, okazał mniej krytycyzmu w stosunku do pewnych dość spekulacyjnych domniemań na temat niektórych epizodów z życia Kopernika, a z nie wyjaśnionych jednoznacznie związków sędziwego już astronoma z jego gospodynią uczynił oś dramaturgiczną utworu, który nazywam "próbą stworzenia teatru faktu". Utwór jest duży, jako sztuka teatralna nie przedstawia praktycznie żadnej wartości, jako próba udramatyzowanej biografii wcale nie jest bogatszy od krótkich tekstów Andrzeja Bułata. Płacą za to widzowie, którzy złorzecząc opuszczają salę Teatru Współczesnego (bo to on podjął się wystawienia tego "dramatu").

Gdyby Andrzej Bułat ruszył w tournee po Dolnym Śląsku i ujawniał w szkołach i klubach zawartość swoich brulionów, ludzie słuchaliby tego z zainteresowaniem, nie byłoby żadnych nieporozumień (chyba, że Andrzej upadłby na głowę i zaczął swoje notatki śpiewać, albo w inny sposób narzucać im "artystyczną" formę wykonawczą), a chłopak może wreszcie uciułałby na mieszkanie i miał gdzie umieścić swoją trzymiesięczną córę. Nic z tego jednak nie wyjdzie, bo Andrzej ma ambicje: uważa, że wie o Koperniku za mało, że jeszcze musi się dużo uczyć, nim ewentualnie zacznie ze swej wiedzy ciągnąć większe profity. Nie wiem, czy dobrze robi. Pozbawiony większej konkurencji w dziedzinie popularyzowania postaci doktora Mikołaja, Teatr Współczesny obniżył loty znacznie poniżej dopuszczalnego pułapu i w znikomym stopniu trafia do tych, do których swe przedstawienie zaadresował. Na premierze prasowej, podczas której frekwencję uratowała młodzież szkolna, rozmawiałem z grupą młodych ludzi. Ich opinie były jednoznacznie negatywne, a formułowali je w sposób tak radykalny, że nie chcę ich tu dosłownie cytować. Nie chcę, bo twórcy i wykonawcy spektaklu, na których siłą rzeczy spada bezpośrednia krytyka odbiorcy, nie wydają mi się największymi winowajcami kolejnej premierowej klapy w Teatrze Współczesnym. Jeśli już się ktoś zgodzi na przyjętą (zresztą pewnie jedyną możliwą) konwencję przedstawienia, nie może im zarzucić bezmyślności, braku konsekwencji i rzetelnego wysiłku. Tylko czemu to służy, skoro całą ich robotę, nie sumującą się w rezultat artystyczny, naprawdę z lepszym końcowym efektem zastępują dobre artykuły popularyzatorskie w gazecie o masowym nakładzie.

NIEDOBRZE się dzieje w Teatrze Współczesnym. Nie dlatego, że nie udała mu się pierwsza część sezonu. To zdarza się nawet najbardziej renomowanym scenom w świecie. Niedobra, na dłuższą metę samobójcza dla teatru jest generalna polityka artystyczna, prowadzona tu od dawna. Sygnalizowałem już te zjawiska delikatnie, nie adresując zbyt jednoznacznie krytyki. Tym razem powtórzę je po raz ostatni, przy czym, by państwo nie mieli wątpliwości, podkreślam: mowa tu o wrocławskim Teatrze Współczesnym, choć nie on jeden opanował sztukę eklektyzmu w działalności programowej. Otóż teatr ten od dawna oscyluje w swej działalności między dwoma skrajnymi biegunami. Z jednej strony dużym nakładem sił i środków dąży do wysokiej jakości produkcji "festiwalowej", z drugiej zaś wypuszcza koszmarki z pogranicza chałtury, byle jak przygotowane, przypadkowo obsadzone, "niedoinwestowane" materialnie i artystycznie, przeznaczając je głównie na teren, gdzie rozstrzygają się sprawy planów ekonomicznych teatru. Jedno, czasem dwa osiągnięcia artystyczne, demonstrowane z powodzeniem na festiwalach, odnoszące sukcesy u publiczności warszawskiej zjednują teatrowi dobrą sławę i rozgrzeszają go z win popełnianych wobec jego podstawowego widza. Gdyby teatr działał na użytek Puzyny, Kelery, Bajdora, albo bodaj dla zaspokojenia mniej wyrafinowanych potrzeb Klem czy Buskiego, ostatecznie można by się było zgodzić na wiele; ale u licha - teatr pracuje dla publiczności i musi mieć wobec niej uczciwe intencje. Przedstawienie może się udać lub nie z bardzo wielu przyczyn. Skandalem jest jednak zakładanie z góry, iż to spiszemy na straty i puścimy w objazd, z tym zaś spróbujemy coś zawojować. Skandalem jest wypuszczanie złych przedstawień i wielotygodniowa ich eksploatacja przed oficjalną premierową prezentacją, praktyka, którą potrafię wytłumaczyć chyba tylko chęcią opóźnienia rozejścia się złych opinii, druku krytycznych recenzji przed jakim takim odkuciem się na prowincjonalnym widzu.

Nie znam zbyt wielu teatrów. Wydaje mi się jednak, że trudno by nam przyszło znaleźć w Polsce drugi teatr, w którym rozpiętość ambicji, poziomu artystycznego między najlepszymi i najgorszymi spektaklami byłaby tak znaczna, jak w Teatrze Współczesnym. Co prawda, zanosi się na to, że w tym sezonie zjawisko to nie wystąpi w tak jaskrawej postaci, ale to tylko dlatego, że tracimy nadzieje na rychłe pojawienie się na tej scenie produktów ze znakiem "festiwalowej" jakości. Czyli obserwujemy jakby równanie w dół. Było nie najlepiej. Będzie całkiem źle?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji