Artykuły

Bolesne zderzenie z konwencją

"Dzień świra" w reż. Igora Gorzkowskiego w Teatrze Wielkim w Poznaniu. Pisze Magdalena Kostuś w Teatraliach.

W Teatrze Wielkim w Poznaniu po "Roku Kobiet" kolej na "Rok Mężczyzn". Ubiegłoroczne realizacje rozpoczęły się od sportretowania dwóch królowych i wielkich namiętności: mogliśmy obejrzeć "Marię Stuardę" Donizettiego, a teraz na scenę wkracza pełen frustracji inteligent w średnim wieku: Adaś Miauczyński. Pojawienie się całkowicie współczesnego bohatera to okazja, by zderzyć operową konwencję z językiem i tematem, które do tej pory były daleko poza jej zasięgiem.

Realizatorzy wyszli bezpośrednio od tekstu, monologu tragikomicznego Marka Koterskiego "Dzień Świra". Reżyser, Igor Gorzkowski, zapewnia, że nie ogląda wcześniejszych realizacji materiału, nad którym pracuje; film Koterskiego co prawda widział raz, ale dość dawno. A jednak, mimo że na scenie mają miejsce zdarzenia, których w wersji kinowej zabrakło, pozostaje wrażenie, że od filmu pod tym samym, co spektakl, tytułem nie udało się twórcom odciąć, a opera nie stwarza nowej jakości, choć mogło stać się wszystko: pomysł wtłoczenia Adasia Miauczyńskiego w ciało śpiewaka w punkcie wyjścia był dość frapujący. Tymczasem, po kilku pierwszych scenach, kiedy niemal słyszy się zgrzytanie konwencji po raz pierwszy łączonych w całość, widowisko nie nabiera rozpędu - teatralna maszyna staje, odważny pomysł nie wystarcza, by uczynić trzygodzinny spektakl mocnym i żywym.

Nie dla całej publiczności nietypowa fraza i nagromadzenie wulgaryzmów są łatwe do zniesienia. Mimo, że teatralni widzowie widzieli i słyszeli już wiele, to niektórym (zaskakujące, że przeważnie bardzo młodym) soczyście przeklinający Świr pod dachem szacownego gmachu przeszkadzał. Na premierze zdarzyły się osoby, które po pierwszym akcie opuszczały budynek, oraz takie, które w trakcie przedstawienia wykrzykiwały: "skandal!" i "beztalencie!". Można było poczuć się przez moment, jakbyśmy oglądali przełomowe dzieło znane tylko z podręczników historii teatru. Ale tylko przez moment - niestety, "Dzień świra" skandalizujący nie jest, a zamiast obiecanej wyrazistej teatralnej formy i dystansu do scenicznej rzeczywistości otrzymujemy bardzo statyczne widowisko okraszone dość banalnymi pomysłami inscenizacyjnymi; opowiadane sytuacje nie mają żadnej mocy oddziaływania na widza, bo ginie wartość wyśpiewanych słów, znikają obecne w tekście śmiech i ból.

iła dzieła Koterskiego jest tak duża, że, oglądając kolejne odsłony spektaklu, mamy przed oczami poszczególne sceny filmowe. Ogromna w tym zasługa odtwórcy filmowej roli głównej - Marka Kondrata. Aktor w pełni wykorzystał potencjał tekstu, stwarzając postać wyrazistą i bardzo konkretną, a przy tym niebanalnie i przerażająco uniwersalną. Nawet mając o połowę mniej lat, inną płeć i zupełnie odmienne problemy, odnosi się wrażenie, że spogląda się w bezlitosne lustro z myślą: "to ja, ja też tak mam".

Tymczasem w realizacji operowej postać głównego bohatera zostaje rozbita na siedmiu śpiewaków. Każdy z nich ma przypisaną inną, dominującą cechę (JA drażliwe, JA depresyjne, JA maminsynek itp.). Jednak to, co udało się Kondratowi, nie wychodzi poznańskim wykonawcom. Założenie powielenia roli nie znajduje żadnego uzasadnienia w scenicznym przedstawieniu, poszczególne odsłony JA są nie do odróżnienia (może z wyjątkiem maminsynka, ale tylko dzięki oczywistym rekwizytom). To, co zyskują twórcy, to rozbicie odpowiedzialności za niedomagania aktorskie na siedem osób.

Na tle filmu niezbyt dobrze wypada także kreacja matki bohatera (w operowej wersji - Jolanta Podlewska). Niepotrzebnie jej postać nabiera odcienia siły i grozy, zatracając cały komizm - bezradność syna wobec niej staje się jednowymiarowa. W śpiewie ginie też absurdalność tekstów łączących w monotonny strumień nieprzystawalne, poszatkowane fragmenty zdań pokazujące brak porozumienia z Adasiem. Całkiem dobrze prezentuje się Bartłomiej Szczeszek jako syn głównego bohatera. Ratuje resztki humoru Koterskiego, pozostając, zgodnie z założeniami Gorzkowskiego, z dala od realizmu, zachowując dystans. Autentycznie śmieszy i obnaża sztuczność sytuacji.

To sztuczność życia uwięzionego w rutynowych czynnościach, które nas zabijają, a bez których nie jesteśmy w stanie żyć, miała odbić się w zaskorupiałej konwencji operowego dzieła. Wykorzystanie popularnego zespołu Audiofeels, który miał wnieść nową, całkowicie współczesną jakość do spektaklu, okazuje się komercyjnym chwytem, a Głos Wewnętrzny Miauczyńskiego jest w ich wykonaniu grzeczny i bezbarwny. Klasyczna, stylizowana muzyka operowa zamyka świat Miauczyńskiego w sztywnych ramach. Zderzenie dwóch konwencji można by z pewnością przebadać na różnym materiale. Decydując się na ten właśnie tekst, twórcy świadomie zmierzyli się z bardzo dobrym i znanym filmem. Na pewno nie jest on nieprzekładalny na język opery, ale wydaje się to wyjątkowo trudne. W Teatrze Wielkim wydarzyło się zbyt mało, zabrakło artystycznej aktywności, pomysłów, które zostawiłyby film "Dzień świra" obok, a nie w stale obecnym tle. Tymczasem obie konwencje w tym starciu ucierpiały.

Monolog "Dzień świra" ma wymiar w pewnym stopniu tragiczny - inny, mniejszy, bardziej codzienny niż ten znany z klasycznych dzieł - wciąż jednak konfrontuje nas z podstawowymi problemami egzystencji. W realizacji operowej nie znalazło się miejsce ani na komedię, ani na tragedię. Wizja twórców została przytłoczona przez obraz filmowy. Szkoda, że nie wykorzystano w pełni powtórzenia, zapętlenia sytuacji. Użycie nowego języka było wyzwaniem, a próba przeniesienia współczesnego tekstu do świata opery jest ważna, choć nieudana. Zabrakło zaskoczenia - oprócz tego fundamentalnego - że oto: opera i świr. Trzy godziny to było aż za dużo, by przyzwyczaić się do tego zestawienia i wyjść z teatru zupełnie bez emocji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji