Artykuły

Autoterapia

Z Jadwigą Rappe, śpiewaczką, profesorką Akademii Muzycznej w Warszawie rozmawia Agnieszka Malatyńska-Stankiewicz.

- Czy zna Pani swoich wielbicieli?

- Tylko niektórych. Nie wszystkie bukiety, jakie dostaję po koncercie, są podpisane. W Krakowie, parę lat temu, otrzymałam kwiaty, do których przyczepiony był bilecik z podpisem "Od zachwyconego".

- Pytam o wielbicieli dlatego, że kilkanaście lat temu mój kolega się w Pani kochał.

- Przystojny?

- Dosyć.

- No dobrze, kochał się i co?

- Kupował wszystkie Pani nagrania, chodził na wszystkie Pani krakowskie koncerty. Wzdychał, cierpiał. Nocami w półmroku wsłuchiwał się w wyśpiewywane przez Panią arie. Wychwalał Pani ogromną muzykalność, kunszt wokalny, ciemną, głęboką barwę Pani niskiego głosu. Zawsze powtarzał, że nie ma takiego drugiego altu na świecie.

- To on się kochał w moim głosie, a nie we mnie.

- W Pani też, bo bardzo przeżył, gdy dowiedział się, że ma Pani męża i dzieci. Zazdrościł Pani rodzinie, że może słuchać, jak Pani śpiewa na co dzień: w kuchni, dzieciom. Śpiewała Pani swoim dzieciom kołysanki?

- Oczywiście. Nie tylko kołysanki, ale także piosenki harcerskie i żeglarskie, bo żeglowałam z moim bratem.

- Jakie to były piosenki?

- Te powszechnie znane, np. Płonie ognisko, Popłyniemy sobie w dal błękitną... i kilka o Zawiszy Czarnym. Wiele lat temu nagrałam dla syna kasetę z piosenkami i kołysankami, jakie mu śpiewałam na dobranoc. Gdzieś się zawieruszyła podczas naszych licznych przeprowadzek, ale półtora roku temu, kiedy Mikołaj brał ślub, córka odnalazła ją i podarowała mu w prezencie wraz z pluszowym pieskiem, z wydłubanym szklanym okiem, którego tulił", gdy miał dwa lata. Mikołaj prawie się popłakał. A i dla mnie było to odkrycie wspaniałej pamiątki, bo na kasecie, oprócz piosenek, znajdowały się również pierwsze słowa syna.

- Od kiedy lubiła Pani śpiewać?

- Niemal od zawsze. W IV klasie podstawówki na pytanie nauczycielki, kim chciałabym zostać, odpowiedziałam, że śpiewaczką operową. Od tej chwili stałam się pośmiewiskiem całej szkoły. Koledzy chodzili za mną i parodiowali, jak będę śpiewała. Mnie to jednak nie przeszkadzało. Jako uczennica szkoły muzycznej byłam cennym nabytkiem dla zwykłej podstawówki. Grałam często na pianinie, sama albo z koleżanką, na cztery ręce, na wszelkich szkolnych uroczystościach. Występowałam w kabarecie szkolnym. Pamiętam Pola zielone Paula Anki, które produkowałam na wszystkich obozach harcerskich, piosenki z repertuaru Hanki Ordonówny, jakie ku uciesze gawiedzi parodiowałam przy ogniskach harcerskich. Ot, takie niewinne zabawy.

- Jeszcze przed maturą znalazła się Pani w zespole prowadzonym przez pana Kulaszewicza, dyrygenta filharmonii, w Pani rodzinnym mieście, w Białymstoku.

- Moja rodzina ze strony matki pochodzi z Wilna, ze strony ojca - ze Lwowa. Wczesną młodość spędziłam jednak w Białymstoku, gdzie za chlebem przyjechali moi rodzice. Tam śpiewałam solo wiele piosenek okolicznościowych. Nie zapominajmy, jakie to były czasy. Organizowano akademie ku czci, np. Pierwszego Maja czy Dnia Kobiet. Nie było mowy o koncertach wielkanocnych lub bożonarodzeniowych. Liczyły się tylko rocznice polityczne. Występy w zespole dały mi trochę obycia estradowego. Chociaż wtedy nic nie wiedziałam o emisji głosu, intuicyjnie prowadziłam go w sposób klasyczny i zawsze przegrywałam z dziewczynami, które śpiewały mocnymi, niskimi dźwiękami, prosto z gardła.

- A Pani nie chciała być piosenkarką?

- Nie. W szkole muzycznej byłam prowadzona w sposób bardzo tradycyjny. Wtedy mało kto słyszał o dawaniu młodzieży swobody w sztuce improwizacji. Mnie tego nie uczono, dlatego nie umiem improwizować. Bardzo żałuję, bo to otwiera zupełnie nowe horyzonty. Potem bałam się już próbować - byłam obciążona klasycznymi naleciałościami. Tak zostało. Nie znaczy to jednak, że nie lubię muzyki rozrywkowej.

- Kogo Pani lubi słuchać?

- Freddiego Mercury'ego z Montserrat Caballe, na wspólnym koncercie w Barcelonie. Wielbiłam Czesława Niemena. Lubiłam Skaldów, Marka Grechutę, ale to są czasy mojej młodości. A potem tak wsiąkłam w muzykę klasyczną, że na nic innego nie starczało czasu. Oprócz Anny Marii Jopek nie widzę dziś wykonawcy, który by mnie zainteresował. No, może jeszcze Kayah, ale z Bregoviciem w duecie.

- Do Warszawy przyjechała Pani na studia slawistyczne i do średniej szkoły muzycznej, gdzie dyplom Pani zrobiła na wydziale wychowania muzycznego.

- Przypadek sprawił, że zainteresowałam się poważnie śpiewem solowym. Rok uczyłam się u prof. Zofii Bregy'owej i postanowiłam zdawać na studia wokalne.

- Jednak warszawska Akademia Muzyczna nie przyjęła 3 Pani "z powodu braku głosu".

- Był to dla mnie cios. Dało mi to wiele do myślenia. Życie jednak pokazało, że ci, którzy się wtedy dostali, w większości dziś nie śpiewają. Nie wiem, jak wypadłam na tle innych, ale przecież do akademii idzie się po to, by się uczyć, a nie, aby być już gotowym śpiewakiem. Nie załamałam się jednak. Podjęłam pracę w Chórze Filharmonii Narodowej, skończyłam studia slawistyczne, a na jednym z kursów spotkałam Zarę Dołuchanową, Rosjankę, która udzieliła mi kilku bezcennych wskazówek. Ćwiczyłam sama. Po trzech latach pracy pojechałam do Lipska, gdzie zdobyłam pierwszą nagrodę, jako absolwentka średniej szkoły muzycznej.

- Działo się to w 1980 roku. I fakt, że nieznana chórzystka wygrała tak prestiżowy Międzynarodowy Konkurs Bachowski, wywołał sensację.

- W historii konkursu Polacy najwyżej dochodzili do 6., 5. miejsca. W nagrodę Ministerstwo Kultury i Sztuki zaproponowało mi studia, bez egzaminu, na warszawskiej akademii. Podjęłam naukę, ale miałam już koncerty, pracę i małego syna. Indywidualny tok nauki nie wchodził w rachubę. Po półtorarocznej walce zostałam skreślona. To było dla mnie tak traumatyczne przeżycie, że do

tej pory mi się śni po nocach. Trafiłam do Wrocławia, do pana Jerzego Artysza. Uczelnia była dla mnie bardzo przyjazna. Studia skończyłam w ciągu dwóch lat, z wyróżnieniem.

- Od czterech lat jest Pani pedagogiem warszawskiej uczelni. Miała Pani obawy podejmując się tego zadania?

- Ogromne. Potraktowano mnie w sposób życzliwy. Może to zło się ode mnie odwróciło?

- Ma Pani na swoim koncie setki koncertów i nagranie ponad 40 płyt, głównie dla zagranicznych wytwórni. Występowała Pani w najbardziej prestiżowych salach świata, z najlepszymi orkiestrami i dyrygentami, m.in. z: Bernardem Haitinkiem, Nicolausem Harnoncourtem, Lorinem Maazelem, Seiji Ozawą, Simonem Rattlem, Stanisławem Skrowaczewskim. Który z tych koncertów miał dla Pani największe znaczenie?

- Dla mojej kariery międzynarodowej największe znaczenie miało przedstawienie operowe w Niemczech, na Festiwalu Handlowskim, zarejestrowane dla telewizji - Semele m.in. z Barbarą Bonney. Kaseta do dziś krąży w Niemczech i co jakiś czas przedstawienie jest pokazywane w telewizji. Dla kariery estradowej ważny był koncert w 1985 roku z Nicolausem Harnoncourtem, na inaugurację Roku Bachowskie-go w wiedeńskiej sali Musikverein, dzięki któremu zaistniałam w wielkim świecie muzycznym. Dla mnie natomiast trzęsieniem ziemi stał się dziesięć lat temu udział w wykonaniu Symfonii Mahlera z Seiji Ozawą. Miałam wówczas bardzo dużą tremę. Starałam się dobrze wypaść i doprowadziłam siebie do stanu takiej frustracji, że byłam bliska pomieszania zmysłów. Siedziałam sama w hotelu we Florencji, zrozpaczona. Musiałam się pozbierać, więc zaaplikowałam sobie terapię wstrząsową. Stwierdziłam wówczas: kochana, albo się wreszcie przekonasz do tego, co robisz, albo musisz zmienić zawód. W końcu ileś tam sukcesów na koncie masz. Skoro ludzie płacą za bilety, aby przyjść na twój koncert, nie jest chyba aż tak źle. Albo zaakceptujesz ten fakt i siebie, albo daj sobie spokój. Zawsze się biczowałam krytycyzmem, pewnie stąd te stresy i problemy.

- I co? Pomogło?

- Po autoterapii nareszcie zaczęłam się cieszyć śpiewaniem, rozkoszować wykonywaniem muzyki. To było wspaniałe. Niemal jak wyzwolenie. Zrozumiałam, że błędnie siebie postrzegam. Można to porównać ze spojrzeniem mężczyzny na kobietę. Kiedy my uważamy, że jesteśmy nieatrakcyjne, bo mamy czegoś za dużo albo za mało, dla mężczyzn nie ma to znaczenia. Dla nich liczy się zupełnie coś innego. Podobnie bywa w relacjach z publicznością. Trzeba trafić na wyjątkowo wrednego, negatywnie nastawionego krytyka, który wyłowiłby z produkcji same negatywy.

- Im więcej sukcesów, tym trudniej śpiewać?

- Oczywiście. Wtedy się czuje większą odpowiedzialność za nazwisko, za sławę, za autorytet. Przychodzą do mnie ludzie młodzi, rozedrgani i pytają o radę, a ja często mam ochotę spojrzeć im głęboko w oczy i powiedzieć: sama się boję.

- A jak się śpiewa utwory, które zostały napisane specjalnie dla Pani? Tak było choćby w przypadku utworu Missa pro pace Wojciecha Kilara.

- Z obciążeniem. "Najgorzej, gdy kompozytor żyje" - jak powiedział mój znany kolega. Wtedy siedzi na próbie i łypie rybim okiem. To jest żart, oczywiście. W rzeczywistości zawsze konsultuję wykonania z kompozytorem.

- Na Pani ostatniej płycie znajdują się Kolędy, Piosenki dziecinne i Pieśni do stów Iłłakowiczówny Lutosławskiego.

- Cieszę się, że zdążyłam z kompozytorem te utwory opracować.

- Jest Pani bardzo wszechstronną artystką. Wykonuje Pani muzykę kantatową, oratoryjną, operową, także pieśni. Niemal wszystko oprócz operetki i musicalu. Nie boi się Pani o głos?

- Śpiewam już zawodowo od 1975 roku. Eksploatuję głos blisko 30 lat, i to na najwyższych obrotach. Bywają okresy, gdy jestem silniejsza lub słabsza. Gardło to część całego organizmu. Najważniejsza jest kwestia higieny, umiejętnego dobrania repertuaru i techniki. Ucząc młodych, zwracam uwagę przede wszystkim, aby nie zniszczyli głosu, aby umieli sobie poradzić w niedyspozycji.

- A Pani często śpiewała w niedyspozycji?

- Zdarzało się. Kilkanaście lat temu, wskutek stresu, dopadły mnie psychosomatyczne napady bronchitu. To był czas, gdy nagrałam największą ilość międzynarodowych płyt, gdzie wystąpiłam na najbardziej prestiżowych koncertach mojego życia. Do tej pory nikt nie wie, jak ciężko wtedy byłam chora. Moi słuchacze nawet nie przypuszczają, że na najważniejszych nagraniach: opery Ring z Heitinkiem i rejestracji wideo z VIII Symfonią Mahlera pod batutą Klausa Tennstedta i m.in. z Julią Varady i Trudeliese Schmidt śpiewałam w tak poważnym stanie. Odpowiednia technika zatuszowała brak dyspozycji. Po ogromnej serii występów musiałam na trzy miesiące przerwać działalność koncertową. Wyleczyć się fizycznie i psychicznie. Nawarstwienie się odpowiedzialności, przeżyć, zmęczenia podróżami i wiecznymi zmianami klimatu, zmęczenie życiem codziennym - zakupy, rodzina, prowadzenie domu itd. - doprowadziło mnie do tak poważnej choroby.

- Niemoc głosowa to chyba najtrudniejszy moment w życiu śpiewaka?

- Naturalnie. Organizm odmawia posłuszeństwa, ale my nie chcemy dopuszczać tego do świadomości. Zawsze przypominam sobie Andrzeja Hiolskiego, wspaniałego artystę. Ile on odwoływał koncertów! Miał zasadę: lepiej nie zaśpiewać niż zaśpiewać gorzej. I nigdy nie zszedł z najwyższego poziomu. Szanuję taką postawę, ale zawsze wtedy myślę o etyce naszego zawodu. Łatwo zrezygnować z koncertu, tylko jak wiele się sprawi żalu publiczności i kłopotu organizatorom.

- Ile odwołała Pani koncertów?

- Trzy, wyłączając okres choroby, o której wspominałam. Mnie uczono, że artysta - jak lekarz, ksiądz, nauczyciel - powinien spełniać swoje powołanie tak długo, jak długo ma siłę. I ja to robię. Ten zawód jest ciągłym pokonywaniem siebie. Jak w sporcie.

- Janusz Olejniczak mówi, że jest to ciągłe udowadnianie sobie, że się potrafi, że się jest gotowym, że można zrobić kolejny krok, nauczyć się kolejnego utworu.

- Najtrudniejszym momentem jest wyczucie, kiedy należy zejść z estrady. Andrzej Hiolski należał do tych wspaniałych artystów, dla których nie istniała możliwość pożegnania się z koncertami. Umarł, zanim zrezygnował. Natomiast dla mnie i wielu moich kolegów jest to straszna decyzja, tym bardziej że musi być podjęta świadomie.

- Zastanawiała się Pani, jak sobie w przyszłości z taką decyzją poradzić?

- Wielokrotnie. Mam na szczęście rodzinę, męża, który mnie znakomicie rozumie, mam uczniów. Wolałabym, aby to nastąpiło wcześniej niż za późno. Podziwiam zawsze Katharinę Ligenzę, Szwedkę, wspaniałą śpiewaczkę wagnerowską, piękną kobietę, z którą miałam zaszczyt występować w Deutsche Oper, w wagnerowskim Ringu. Gdy skończyła 50 lat, wyprawiła fantastyczne urodziny i następnego dnia anulowała wszystkie kontrakty. Zajęła się pracą na farmie, pedagogiką i powiedziała, że pierwsze 25 lat dojrzałego życia mąż poświęcił jej i jej karierze, a teraz ona poświęci resztę życia jemu, domowi i rodzinie.

- Artyści boją się, czy będą potrafili uchwycić ten moment.

- To bardzo trudne. Menuhin tego nie potrafił, Ojstrach, Rubinstein. A ze śpiewakami jest jeszcze gorzej: życie tak samo długie, lecz głos starzeje się szybciej. Jednak tak długo, dopóki mamy dobry głos, a nasz wygląd nie obraża publiczności, możemy śpiewać. Kiedy to się zmieni - będziemy musieli zejść ze sceny. I obyśmy potrafili.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji