Artykuły

To nie nasze trupy

"Zrób sobie raj" w reż. Kasi Adamik i Olgi Chajdas w Teatrze Studio w Warszawie. Pisze Joanna Derkaczew w Gazecie Wyborczej.

Kiedy Polak ma dość, a w kraju nie panuje żadna usprawiedliwiająca ten stan żałoba, lubi poczuć się Czechem.

Czechowi wolno mieć wszystko gdzieś, Czech może być nieboraczkiem, świńtuszkiem, poetą od spraw niepoważnych. Jeszcze kilka lat temu polski teatr kochał się zapamiętale w nowej czeskiej dramaturgii (Petr Zelenka, David Drabek, Pavel Kohout) i trochę starszej prozie (Bohumil Hrabal). Dzięki niej słowa "czuję się mały, slaby, tchórzliwy i piwa bym się napił" można było wypowiadać bez poczucia winy i bez ryzyka. Nie trzeba było budować metafory polskiego społeczeństwa, które nie ma już ochoty na żadne bohaterskie czyny. Reżyserzy pokazywali rozmamłanych mieszczuchów, którzy chaos nowego wspaniałego świata próbują oswoić najbardziej absurdalnymi sposobami. Uciekając w rewię, groteskę i naiwny humor, wyrażali to, pod czym widz sam by się chętnie podpisał, np.: "częściej myślę o własnych seksualnych neurozach niż

Anonimowi nieboszczycy ze "Zrób sobie raj" w końcu przypominają sobie przeszłość o męczeństwie narodu mojego". Twórcy sięgający po "Opowieści o zwyczajnym szaleństwie" Zelenki czy "Pływanie synchroniczne" Drabka pokazywali świat wystarczająco podobny (postreżimowy, neokapitalistyczny, pełen nowych, niezrozumiałych zasad i zagrożeń), by można było się w nim odnaleźć, a zarazem wystarczająco różny, by głupoty, ksenofobii i lenistwa głównych bohaterów nie odebraćjako obelgi. Zawsze można było powiedzieć: "Spokojnie, jakby co - to o Czechach". W masce Czecha wolno więc było przyznać się do rzeczy najbardziej wstydliwych. Nie była to może maska najpiękniejsza, ale ceniona, lubiana i otaczana troską. Jak to się stało, że południowi sąsiedzi stali się nagle wcieleniem najgorszych przywar naszych czasów?

W spektaklu "Zrób sobie raj" według reportaży Mariusza Szczygła rodacy Hrabala to już nie tylko sprośni, złośliwi poczciwcy, którym zazdrościmy luzu i zdolności do ciepłej ironii. Czesi to niemoralni zboczeńcy, niezdolni do poszanowania żadnej świętości. Będą smażyć się w piekle. A właściwie już się smażą, bo Republika Czeska to jedna wielka komora krematoryjna.

Przedstawienie Kasi Adamik i Olgi Chajdas zbudowane jest na wyrazistym pomyśle. Reżyserki wyciągnęły z oryginalnej książki reportaż o magazynie nieodebranych urn. Gdy w zlaicyzowanych Czechach kremacje stały się popularne, okazało się, że nie po wszystkie prochy zgłaszali się bliscy. Autorki przeniosły więc akcję do miejskiego krematorium. Wszystkich pozostałych bohaterów zbioru reportaży pokazały jako gadające urny, nieświadome tego, że nikt nie zamierza się po nie upomnieć.

Zmarli prowadzą beztroskie życie rezydentów. Wylegują się wokół lamp ze sztucznym światłem słonecznym, flirtują i wspominają.

Nad pensjonariuszami składu niechcianych prochów czuwa Roman (Redbad Klijnstra), kremator, Polak i romantyk. Komponującego radosne "fekalne" wierszyki Pana Zbynka (Stanisław Brudny) zanudza romantycznymi opowieściami o bohaterstwie, Pannę Lidę prześladuje romantycznymi propozycjami. Czasem sadza postaci w kręgu, jakby prowadził grupę wsparcia dla anonimowych nieboszczyków. Jako posiadacz nieograniczonej władzy nad nieboszczykami przypomina Tinkera z "Oczyszczonych" Sarah Kane, który dla postaci tamtego wstrząsającego dramatu był zarazem terapeutą i oprawcą.

Takich śladów z najlepszych teatralnych kawałków jest tu mnóstwo. Dzwonek do drzwi, na dźwięk którego zmarli podrywają się z nadzieją, brzmi tak samo bezwzględnie jak w "Szczęśliwych dniach" Becketta - okrutnym traktacie o bezsensie przemijania w świecie bez eschatologii. O piekle, jakie urny urządzają sobie nawzajem za zamkniętymi drzwiami magazynu, myśleli już posępni egzystencjaliści.

Teologiczne przesłanie, jakie wyłania się z tego złożonego obrazu, jest jednak zaskakująco nieskomplikowane. Świat bez Boga jest zły, smutny i zalatuje klozetem. Stłumione potrzeby duchowe zawsze dadzą w końcu o sobie znać: a to zdegenerują się w seksualną perwersję, a to w zbrodniczą ideologię. Na scenę wdziera się od czasu do czasu męski kwartet symbolizujący tę stłamszoną duchowość. W zależności od potrzeb występuje w strojach nazistów, trzęsie się w jakimś dzikim rytuale lub przebrany w smokingi śpiewa: "Ogrzej mnie" Wojciecha Młynarskiego.

Do pensjonariuszy dociera wreszcie ich własna mizeria, miny rzedną, policjant David (Piotr Ligenza) przyznaje się do wiary, pani Halina (Katarzyna Herman) przestaje eksponować biust i oddaje się gorzkiej refleksji. "Ziemski raj", o którym Czesi śpiewają w swoim narodowym hymnie, okazuje się parszywym karcerem, gdzie nawet towarzystwo nie należy do najlepszych.

Zaskakujące, jak z książki poszerzającej spojrzenie na Czechów, na ich rolę dla polskiego dobrego samopoczucia mógł powstać toporny spektakl z tezą.

Jak to się stało, że maska Czechajuż nam nie leży? Wolimy projektować na nich całą biedę świata, siebie pokazując jako obrońców wyższych potrzeb? Czy po miesiącach romantycznych, rewolucyjnych gestów, zniczy pod Pałacem Prezydenckim, marszów Oburzonych znowu zaczynamy snuć sen o "Polsce - Chrystusie narodów", z którym żadne inne narody nie mają szans w wyścigu po moralną słuszność.

Wprowadzony do scenariusza "Polak Roman" może nie jest postacią bez skazy, ale zderzony z pozbawionymi duszy umarlakami ma przynajmniej jakieś atrakcyjne głębie i szczeliny. A nic tak nie szkodzi teatrowi, jak łatwe podziały na tych, co mają rację, i na tych, których boziajeszcze ukarze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji