Artykuły

Kurier Warszawski

POPRZEDNI SEZON teatralny w Warszawie zakończył się wielką rolą Łomnickiego w sztuce Tankreda Dorsta "Ja, Feuerbach", obecny - zaczął się wielką rolą Łomnickiego w sztuce Anny Bojarskiej "Lekcja polskiego". Gościnnie, na scenie Teatru Powszechnego, w reżyserii Andrzeja Wajdy gra Kościuszkę. Kościuszkę, który na emigracji, w szwajcarskiej Solurze, rozpamiętuje swoje życie - a raczej, jak powiada, "osiem miesięcy, przez które żył naprawdę" - snuje refleksje o Polakach, o polityce, o naszych cnotach i wadach. To zastanawiające: te niespełna osiem miesięcy roku 1794, kiedy to jako Naczelnik Siły Zbrojnej przysiągł na krakowskim Rynku swe służby narodowi, wygrał bitwę pod Racławicami, a pod Maciejowicami dostał się do niewoli, ten krótki okres zapewnił Kościuszce nieśmiertelność w narodowej historii i legendę otaczającą jego czyny do dziś. Jego późniejsze życie zniknęło natomiast zupełnie ze świadomości Polaków, a przecież w niewoli, a później na emigracji, przeżył jeszcze - opuszczony i zapomniany - 23 lata; kawał czasu! W kraju przypomniano sobie o nim dopiero po śmierci.

To, co powszechnie znane, nie jest jednak dla pisarza tworzywem atrakcyjnym, toteż Kościuszko-Naczelnik, poza okolicznościową sztuką Anczyca i... musicalem do muzyki Chopina wykrojonym ongiś na Broadwayu przez Jana Kiepurę, nie cieszył się zainteresowaniem naszych dramaturgów. Ciekawsze dla nich były późniejsze losy bohatera spod Racławic. Tymi późniejszymi losami - ale nie tego bohatera - zajęła się najpierw Wanda Wasilewska, wystawiając w roku 1940 we Lwowie, "Opowieść o Bartoszu Głowackim". Naczelnik, który chłopom naobiecywał, a potem nie dotrzymał, nie był odpowiednim bohaterem na ten rok i na to miejsce, toteż w ogóle nie pojawiał się na scenie, a tylko Bartosz wypłakiwał przez trzy akty i epilog swój żal nad chłopską krzywdą. Naczelnik, już po porażce i na emigracji, stał się tematem sztuki dopiero 10 lat później. Napisał ją ówczesny minister kultury i sztuki, Janusz Dybowski, a 60-letniego Kościuszkę zagrał - mozolnie charakteryzując się na starca - blisko stuletni Ludwik Solski, na swój jubileusz 75-lecia pracy artystycznej. Zagrał jeszcze Kościuszkę prowadzącego polityczną grę, rzucającego ostre słowa w twarz Napoleonowi, nadal zakochanego w Ludwice Lubomirskiej (grała ją Zofia Jaroszewska - jak jej było nie kochać!), zaprzyjaźnionego ze szwajcarskim posłem we Francji, Zeltnerem, i jego żoną Angeliką... Protektorat, nad jubileuszową premierą objął ówczesny prezydent Rzeczypospolitej, obywatel Bierut, toteż każde słowo padające ze sceny musiało być prawomyślne i wyważone - z wyjątkiem tych, oczywiście, które wypowiadał Kościuszko, jako że 96-letni Solski już nie bardzo trzymał się autorskiego tekstu, dopowiadając czasem po prostu tylko to, co mu w danej chwili wleciało do głowy. "Kościuszko w Berville" - tak zwała się ta sztuka - szybciutko poszedł w zapomnienie, no i na następnego Kościuszkę-emigranta czekaliśmy, czekaliśmy... aż do "Lekcji polskiego".

Tę lekcję prowadzi Tadeusz Kościuszko w 10 lat po spotkaniu z Napoleonem w Berville. Ma już siedemdziesiątkę i... nie ma już złudzeń. Jest zmęczony, trochę rozgoryczony świadomością, że zwycięstwo zaprzepaścił - nie ze swojej winy - choć było tak blisko, że życie kończy na obczyźnie i w zapomnieniu. Mieszka u swych dawnych przyjaciół, Zeltnerów, słuchaczką jego lekcji polskości jest zafascynowana nim, zakochana Emilka, córka byłego posła. A Ludwika? Powraca właściwie jedynie we wspomnieniach; gdy wchodzi na scenę, to tylko na jedno zdanie, tylko po to, by stwierdzić, że jest już stara... Bardzo to niewdzięczna rola dla aktorki... Kościuszko snuje opowieści, słucha polonezów i walców, które sam niegdyś skomponował, haftuje serwetki i... kojarzy małżeństwo Emilki, przy pomocy pieniędzy, jakich nie przekaże już na narodową sprawę. Stracił nadzieję? Stracił wiarę?

Sztuka Anny Bojarskiej nie jest sztuką akcji, lecz tylko dyskursem polityczno-obyczajowym, dialogiem starca i młodej dziewczyny; dowiadujemy się sporo o Kościuszce, lecz przede wszystkim (to przecież nie "lekcja historii", tylko "lekcja polskiego") dowiadujemy się sporo o Polakach. O nas. O naszym charakterze, naszych wadach i cnotach, naszym stosunku do spraw ojczyzny i wolności, o stosunku do przeszłości i spojrzeniu w przyszłość. I - co tu kryć - nie najpiękniejszy rodzi się z tej dyskusji "Polaków portret własny". Nie najpiękniejszy, ale obawiam się, że prawdziwy. "Lekcja polskiego" opiera się na dwu postaciach: Kościuszki i Emilii Zeltner. Źle zagrana byłaby ta sztuka na pewno nie do zniesienia, a myślę, że nawet w dobrym wykonaniu uznalibyśmy ją prawdopodobnie za nużącą, na szczęście w Teatrze Powszechnym grana jest znakomicie! Zarówno przez Tadeusza Łomnickiego jak i przez Joannę Szczepkowską - rewelacyjny duet, godny najgorętszych braw, jakie też zresztą po przedstawieniu otrzymał. Mimo że to istotnie jest jak gdyby lekcja polskiej historii i polskiej postawy wobec historii, to jednak spektakl w tej reżyserii i w tej obsadzie ma doskonałą dramaturgię, przykuwa naszą uwagę, no i... dokształca, dokształca.

Dokształca również wystawa w Muzeum Literatury na Starym Mieście, poświęcona Gombrowiczowi. Ogromnie ciekawa, bo przecież i jej bohater był człowiekiem nad wyraz interesującym, zaś autorzy ekspozycji umieli walory jego osobowości odpowiednio - poprzez eksponaty - ukazać. Zdjęcia, korespondencja, książki, dokumenty - wszystko to układa się w intrygujący portret pisarza, i jest świetnym przygotowaniem do punktu kulminacyjnego, czyli francuskiego filmu o Gombrowiczu, wyświetlanego non-stop na monitorze video. Ten film to wywiad-rzeka, w którym Gombrowicz opowiada o sobie, swoich upodobaniach i niechęciach, poglądach na życie i na literaturę, a przede wszystkim wiele mówi na temat swej polskości, swego statusu Polaka-emigranta, w twórczości wznoszącego się jednak ponad swoją sytuację, pisującego rzeczy - jak sam powiada - uniwersalne.

Jeden z rysunków na wystawie przedstawia drzewo genealogiczne Gombrowicza, szkicowane przez samego pisarza podczas nudnych godzin pracy w banku w Buenos Aires. Niewiele wprawdzie można z tego szkicu odczytać, widać jednak, że rodowód sięga czasów odległych, co zresztą potwierdzają pomieszczone na wystawie dokumenty, zbierane przez rodzinę już od XVI wieku! Począwszy od "skryptu dłużnego Ezola Szymkowicza Gombrysa" z 1585, poprzez "wprowadzenie w posiadanie majątku Remigola Tomasza Łukaszewicza Gombera" z 1625, aż po dokumenty z XVIII i XIX wieku, gdzie nazwisko Gombrowiczów występuje już w dzisiejszym brzmieniu. Z dokumentów dotyczących samego pisarza zwraca uwagę jego dyplom ukończenia wydziału prawa Uniwersytetu Warszawskiego, w którym każdy rok studiów ma wypisaną odrębną ocenę, z tym że w przypadku Witolda ocena każdego z czterech lat nauki jest identyczna: "dostateczny"... A korespondencja? Najdziwniejszy jest list, jaki przed trzydziestoma laty Gombrowicz przesłał z Argentyny do popularnej ówcześnie pisarki (znanej także z "Przekroju"), Izabeli Czajki-Stachowicz. Cytuję dosłownie i w całości: "Droga Belu, dobrze byłoby, abyś nieco opamiętała się. Tego Ci życzy szczerze życzliwy, załączając bukiet ukłonów, Witold Gombrowicz. 7 III 58..."

Wspaniały pisarz i bardzo mądry człowiek; niemal każda jego wypowiedź w filmowym wywiadzie godna jest odnotowania i przemyślenia - film trwa około godziny, ale radzę go w całości i w skupieniu obejrzeć (wystawa czynna będzie bodaj aż do kwietnia 89, czyli czasu sporo), no, a potem zwrócić uwagę na jeszcze jeden akcencik, wstydliwy i gorzki. Jest na wystawie książka Stefana Arskiego "Targowica leży nad Atlantykiem", wydana u nas w roku 1952. I cytat z niej, ze str. 94: "Oto inny emigracyjny pisarzyna, p. Gombrowicz, autor mętnyeh i przez nikogo nie czytanych powieści..." - Takie oto "autorytatywne" i "wnikliwe" oceny wygłaszali i wypisywali ówcześni dyspozycyjni autorzy. "Im mądrzej, tym głupiej" - jakby to określił sam Gombrowicz.

Na szczęście te czasy jak gdyby powoli mijały. Zbyt powoli, co prawda, lecz za to nie tylko u nas. Z okazji fetowanych ostatnio w Warszawie "Dni Moskwy" na scenie Teatru Dramatycznego wystąpił m. in. moskiewski Teatr im. Leninowskiego Komsomołu, ze zdjętą ostatnio z półek sztuką Michaiła Szatrowa "Dyktatura sumienia". Podtytuł: "Sprawy i rozmyślania roku 1986" jest trochę nieaktualny, ponieważ sztuka w swobodnych, nieraz improwizowanych dyskusjach wykracza poza tę datę, rozważając np. sprawy Armenii i Azerbejdżanu. Mówi się również o Afganistanie, o Kampuczy, o zakłamaniu i strachu, o prawdzie i odwadze. Na kanwie tzw. "Sądu nad Leninem" - głośnej, politycznej dyskusji zainscenizowanej przez komsomolców w latach 1920, w "Dyktaturze sumienia" aktorzy toczą poważną, lecz jednocześnie bardzo atrakcyjną dyskusję o socjalizmie, o stalinizmie, o wszystkim, czym żyje dzisiejszy ZSRR, a także i o tym, czym my żyjemy. Nie ze wszystkimi głosami w tej dyskusji można się zgodzić (niektóre zresztą były celowo "wsteczne" - bo przecież musiało dochodzić do konfliktów, do spięć, inaczej rzecz byłaby nużąca), niemniej w większości przypadków oceniano to, co się działo i to, co się teraz dzieje w ZSRR, podobnie, jak ocenia te sprawy także i nasze społeczeństwo.

Jest w tej sztuce scena, gdy jeden z aktorów (bardzo dobry, Oleg Jankowski) schodzi ze sceny, zadając pytania publiczności. Pytania ujęto niekiedy wręcz prowokacyjnie, jak gdyby nakłaniając nas do odpowiedzi szczerych, bez uników, niestety - bądźmy uczciwi - odpowiedzi utrzymane były niejednokrotnie "w starym stylu" i wypadały niekiedy - jak np. przy pytaniu: "Gdzie jest lepszy socjalizm: w ZSRR czy w Szwecji?" - raczej zgodnie z przyjętą u nas od czterdziestu paru lat konwencją. A szkoda, bo odważna dyskusja na scenie mogła naprawdę przerodzić się w interesującą i odważną dyskusję aktorów z publicznością; nasi widzowie nie potrafili jednakże wyzyskać tej szansy.

W Dramatycznym zatem dyskutowano publicznie, otwarcie, natomiast w warszawskim klubie SPAM-u (Stowarzyszenie Polskich Artystów Muzyków, którego nowym prezesem jest od niedawna świetny dyrygent, Tadeusz Strugała - gratulujemy gorąco!) dyskutowano we własnym gronie, w zaciszu kameralnych pokoi. Na zaproszenie SPAM-u przybył mianowicie do nas na obrady Komitet Wykonawczy Międzynarodowej Federacji Muzyków (FIM), której SPAM jest, oczywiście, od kilkudziesięciu lat członkiem. Co prawda w samym Komitecie wykonawczym nie mamy teraz swego przedstawiciela i uczestniczyliśmy w obradach jedynie w charakterze obserwatorów, lecz właśnie z nadzieją, że sprawne zorganizowanie posiedzenia i serdeczność, z jaką przyjęto u nas jego uczestników, przyczyni się, być może, do wyboru także i naszego delegata do tych najwyższych władz federacji. Byłoby dobrze, bo muzycy mają tyle problemów do rozwiązania (choćby sprawa tantiem z płyt i nagrań); tak wiele jeszcze trzeba zdziałać, aby zawód profesjonalnego muzyka zyskał u nas właściwy, godny status, iż dobrze byłoby, aby w wielkiej rodzinie muzyków świata, także i nasi mieli głos o odpowiednim znaczeniu...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji