Artykuły

Sen faraona

FARAON miał sen o siedmiu krowach tłustych i siedmiu chudych, o siedmiu chudych i siedmiu ciężkich od ziaren kłosach. Nie miewał jednak snów o tak chudym tygodniu, jak ostatni, w telewizyjnym programie. I nie trzeba być biblijnym Józefem, aby wytłumaczyć, co ten sen oznacza.

Oznacza on, że z planowaniem programów w telewizji nie zawsze jest dobrze. Że zdarzają się w programie telewizyjnym, w pełni sezonu, dni i tygodnie tak jałowe, o jakich nie śniło się faraonom. Że zdarzają się dzień po dniu filmy angielskie o podobnej scenerii i środowisku jak "Szpieg w czerni" i "Operacja wielkie sprzątanie". Trzy teatry TV, jeden program rozrywkowy i trzynaście co najmniej filmów ratowało sytuację. Zresztą nie zawsze ratowało.

Jerzy Antczak, reżyser "Fantazego" na telewizyjnej scenie określił ten dramat Słowackiego jako romantyczną tragifarsę. Jerzy Antczak jest bardzo odważny: podjął się bowiem telewizyjnej adaptacji dzieła niezwykle kapryśnego, złożonego, często ascenicznego a już na pewno nie grzeszącego zwartą i logiczną fabułą. "Fantazy" jest świetnym materiałem dla seminariów polonistycznych i niewyczerpanym studium romantycznego stylu. Pamiętamy sprzed lat kilkunastu świetną kreację Zelwerowicza, pamiętamy wnikliwe na temat tego dramatu eseje Kleinera, ale na telewizyjnej scenie "Fantazego" nie pamiętamy. I chyba nie będziemy pamiętali - mimo świetnej obsady, mimo kapitalnej kreacji J. Strachockiego, I. Gogolewskiego i szpetnej charakteryzacji G. Holoubka. Właściwie ta trójka stanowiła o randze artystycznej spektaklu ale nie widowiska. Wyjąwszy wyraźnie i bardzo pięknymi rysami odtworzoną postać majora - więcej tu było farsy, niż tragizmu i więcej nieporadnego borykania się z ciasnotą telewizyjnego studio niż romantycznego rozmachu. Ten dramat - rzeka doznał obfitych skrótów i skreśleń, co jednak nie przeszkodziło, że w teatrze TV trwał przeszło dwie godziny, a więc daleko poza dopuszczalną w telewizji miarę.

Akcja sztuki "Szósty dzień tworzenia" Stanisława Stampfla rozgrywa się w pierwszych dniach po wyzwoleniu.

Tematyka nęcąca, ale wcale niełatwa. Łatwa była przy pierwszym, drugim, trzecim spektaklu czy filmie na ten temat. Łatwa była przy pierwszej, drugiej, czy trzeciej książce lub noweli. Przy radiowym słuchowisku. Ale im dalej w las, tym więcej drzew. Nie można w nieskończoność powielać schematu: rozumny i doświadczony działacz partyjny, podejrzliwy komendant bezpieczeństwa, pełni konfliktów ludzie w lesie. Znacznie więcej i lepiej na ten temat powiedzieli inni. Pozostał spektakl pełen najlepszych chęci, zdobny w pomysłowe nawet skróty myślowe i logiczną intrygę, ale przypominający raczej album z fotografiami, niż telewizyjną, ciężarną od serdecznych problemów tragedię. Tym bardziej, że wielkie tematy wymagają nie tylko tęgich piór, ale i tęgich odtwórców. Niestety nic w tym katowickim spektaklu nie było tęgiego. Było natomiast sporo amatorszczyzny, były zagrania wręcz słabiutkie, jak w wypadku nauczycielki, czy nawet porucznika Grabienia, którego odtworzył aktor tak rutynowany, jak Leszek Herdegen. W dużej mierze wina w tym umowności tekstu i niekonsekwencji reżyserskiej Lidii Zamkow: zbyt wiele uwagi poświęciła ona bowiem epizodom, zbyt mało ciągłości wątków. Przez to gubili się bohaterowie i telewidz nieraz miał okazję do zapytania, kto jest kto.

Dzień wcześniej znowu Teatr Sensacji przyniósł część pierwszą większej widać serii dramatycznej A. Zycha "Wróg jest wszędzie", w reżyserii J. Morgensterna. Tu obsada była nieporównanie silniejsza, dramaturgia bardziej zwięzła, oparta na warsztacie raczej filmowym, niż telewizyjnym, ale nie forma nas najbardziej w tym wypadku interesuje. Treść? Znowu powtórzyć można ten sam zarzut, co w przypadku "Szóstego dnia": temat jest zbyt ograny, aby można go było bezkarnie powielać. Przywykliśmy już do obrazów, które kontrwywiad hitlerowski przedstawiały jako bandę idiotów. Każda naiwność w takim wypadku przyjęta być może za dobrą monetę w Anglii, Szwajcarii, czy Szwecji, ale nie u nas i nie u naszych sąsiadów. Nieprzyjaźń, jeśli nie nienawiść miedzy Abwehrą, a Gestapo jest tajemnicą poliszynela i tu chyba Zych trafił w sedno, ale ten Obersturmfuehrer Greit? Ten kapitan Eberhardt? Najprawdziwszy był jeszcze major Broch, sprytnie przeciągnięta struna niepewności, kto współpracuje z wywiadem radzieckim, choć Marusia za szynkwasem od początku nie budziła wątpliwości. Ale cóż? Takie jest prawo sztuki, jeśli za sztukę można uznać akt pierwszy wielkiej serii A. Zycha. Poczekamy, przepraszamy. Ciąg dalszy nastąpi.

TEMATYKA wielkich i mniejszych miast, miasteczek i wsi polskich jest nęcąca, ale wszystko zależy od tego jak się do tej tematyki podejdzie. Ogromnie lubimy Urszulę Modrzyńską, jest to aktorka śliczna i utalentowana, ale nie bardzo rozumiem, dlaczego miała ona przed naszymi oczyma odkrywać Łódź, dosyć dawno już odkrytą, wyczytywać z kartki dane, które można było z okazji dwudziestej rocznicy wyzwolenia Łodzi znaleźć w każdej krajowej gazecie i otwierać drzwi wielu łódzkich przybytków sztuki i kultury, o których wiadomo każdemu średnio zorientowanemu obywatelowi naszego kraju, że wcale znowu tak świetnymi ogniskami sztuki i kultury nie są. Dlaczego, skoro by być na pewno mogły? Oto w tym sęk, a w tym sęku dziura. Na ten temat realizatorzy Łódzkiej Kroniki Kulturalnej nabrali wody w usta. Kronika w ich mniemaniu - to panegiryk. To ciastko z kremem na imieninach u dobrej cioci, które należy spożyć, wielbiąc jej talent kulinarny.

Nie jest to zresztą tylko łódzki wynalazek. Z Olsztyna ujrzeliśmy program pod oryginalnym tytułem "Ziemia serdecznie znajoma". Ditto. Nie wiedziałem, że Grzegorz Dubowski i Ryszard Sojecki są Kolumbami Warmii i Mazur, albo że ten przepiękny i niesłychanie skomplikowany rejon Polski uważają za gaj oliwny, za bukoliczną sielankę. Człowiek nie bywały, obejrzawszy sobie ten hymn pochwalny, mógłby sądzić, że na potrzeby kulturalne województwa olsztyńskiego nie warto wydać więcej złamanego grosza, bo wszystko tam jest doskonałe w treści i w formie. Teatr i orkiestra symfoniczna, muzeum i tramwaj, zaopatrzenie i mój przyjaciel Hieronim Skurpski, któremu kazano mówić to, czego na pewno prywatnie by nie powiedział. Więcej musztardy do tych parówek, koledzy z TV, więcej dziegciu do tej beczki miodu, bo palce się kleją!

Trzeci przykład, choć już mniej charakterystyczny: rodzajowy obrazek z morza w cyklu "Ludzie i zdarzenia" zatytułowany dosyć cudacznie "Łososiowcy". Kilka interesujących zdjęć z połowów łososia i bardzo pompatyczny komentarz (także i scenariusz) Jerzego Ringera, czytany równie pompatycznie przez Wiesława Lipińskiego. I znowu ani słowa o trudnościach, o wynikach tych przecież delikatesowych połowów, o możliwościach zbytu i rentowności całej imprezy. Mówi się tylko, ukazując bardzo zmęczonych rybaków na ich i nasze pocieszenie, że łososie znajda się niebawem na holenderskich stołach. Smacznego!

MOWA była o delikatesowych połowach, więc są i "Delikatesy". Po raz nie wiadomo który nowy program rozrywkowy (ile ich już nie było, żeby nie wspomnieć różne "Miksy", nie każdy ma takie szczęście do reklamy, jak "Wielokropek") - zatytułowany "Delikatesy". Zmiana szyldu nie pomoże, jeśli pod innym szyldem kryją się te same treści, a raczej brak tych samych treści, w "Delikatesach" telewizyjnych niewiele można rzeczy atrakcyjnych kupić choć zdarzały się teksty dowcipne, a lista autorów także napawa nadzieją. To samo wykonawcy (choć na ogół tylko oni śmiali się ze swoich dowcipów). Zwłaszcza brylowali Łazuka i Sienkiewicz, Janowska i Leśniak (choć chciałoby się wymienić wszystkich), znakomita była scenografia Eryka Lipińskiego - tylko, czy tak będzie zawsze?

"Miniatury" za to dały do rozstrzygnięcia niebywałą zagadkę: nóż, czy świetlica? Okazuje się bowiem, że w pewnej podwarszawskiej miejscowości świetlica wyrugowała dokumentnie nóż w stosunkach międzyludzkich. Kiedyś już słyszeliśmy o takich teoriach, ale to było bardzo dawno temu. Przykładem może służyć legendarny Dom Kultury na Targówku. W każdym razie lepsze są takie sny, niż sny faraona, czego wszystkim życzymy, chyba, że przyszły tydzień okaże się znacznie bardziej tłusty. Dobranoc.

P.S. Znowu powodzenie miała plansza "Przepraszamy z usterki". W ubiegłą środę np. dwa razy, w czwartek trzy (ucierpiał na tym magazyn "Azymut"), w niedzielę także przynajmniej raz. Czyżby znowu plamy na Słońcu?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji