Artykuły

Swój chłopak z Bytowa

- Dziś, w tym pędzie robienia szybkich karier mało kto rozumie, że najważniejsze jest w tym wszystkim pozostać chłopakiem sprzed lat, małym zabijaką z małego miasteczka. Ta pamięć buduje. Pomaga otwierać kolejne drzwi, rozwijać się, trzymać formę - mówi aktor musicalowy JERZY JESZKE.

Był ślusarzem w Bytowie, ale od dziecka tak marzył o teatrze, że po latach spełniło się. Został aktorem musicalowym. Zagrał nawet w słynnym "Tańcu wampirów" u Romana Polańskiego. Z Jerzym Jeszkem [na zdjęciu] rozmawia Gabriela Pewińska:

Często odwiedza Pan Bytów?

- To miasto, z którego wyszedłem i do którego kiedyś wrócę. Bywam tam bardzo często, bo to jest część mojego ja. Tu się urodziłem, wychowałem. Tu, będąc dzieckiem, bardzo pragnąłem zostać aktorem, ale moich marzeń nikt nie brał na poważnie. Malowałem, rzeźbiłem, robiłem kolaże, śpiewałem, bawiłem się w teatr. Rodzice chcieli jednak, bym szkolił się na ślusarza, na rzeźbiarza u miejscowego kamieniarza, na kowala. To są piękne zawody, ale ja miałem inne marzenia.

Pan ślusarzem?

- Nawet ukończyłem miejscową szkołę zawodową. To było dla mnie cierpienie, ale też czas, który nauczył mnie ciężkiej pracy i szacunku do niej. Bytów ukształtował mój światopogląd, mój stosunek do życia, nauczył rozpoznawać co jest dobre, a co złe. To bardzo mi pomogło w dalszej drodze: Gdynia, Warszawa, świat. Ludzie w małych miastach mają wielkie marzenia. Wydaje się, że nieosiągalne. Rodzice pozwolili mi realizować mój plan, pod warunkiem, że skończę szkołę. Obietnicę spełniłem. Dziś, gdybym miał pójść tamtą drogą, pewnie nie rozwinąłbym się tak jak wtedy.

Dlaczego?

- Bo dziś młodzi ludzie zbyt wiele mają podane na tacy. Nie mogą rozwinąć skrzydeł i frunąć.

Im trudniej tym łatwiej?

- Im mniej tym więcej. Taka jest moja filozofia. Nie każdy to chce zrozumieć. Wszyscy tylko mówią: ja też chcę tak jak ty, ale teraz, już! A bez tej całej cholernej, długiej drogi, która przecież jest też drogą radosną, ciężką, ale radosną - nie da się.

Trudne chwile często najmilej wspominamy. Pan tak wspomina Gdynię?

- Ludzie pytają: Dlaczego ty ciągle tu wracasz? A ja nie przyjeżdżam tu w poszukiwaniu szczęścia. To są podróże do przeszłości, do stanów ducha, które pozwoliły mi się rozwinąć i tak wiele osiągnąć. Bez tego trudno byłoby mi oddychać, iść dalej. To jest moja inspiracja. Tu spełniło się moje bytowskie marzenie. Przyjechałem na egzamin do studium Danuty Baduszkowej, ja ślusarz z małego miasteczka, bez matury. I zostałem przyjęty. A wracając do Bytowa. Mam dużą rodzinę, było nas ośmioro, bardzo jesteśmy zżyci, wciąż potrzebujemy swojej obecności, niestety widzimy się za rzadko. Ale gdy tylko jest możliwość, to ja do domu wracam i siedzę tu tygodniami, miesiącami nawet, rezygnując, bywa, z wielu zawodowych propozycji. Dla mnie nie jest ważny pełny portfel, dla mnie ważne jest serce pełne emocji.

Ludzie tam rozpoznają Pana?

- Nikt nie krzyczy za mną na ulicy: "O! Idzie wielka gwiazda!". Ja tu jestem po prostu Jurek, swój chłopak. Jestem częścią tego miasta. Częścią Gdyni nie jest już tak łatwo być. Ona nauczyła mnie, że przyszłość może być trudna i bezwzględna, że trzeba o siebie walczyć, a ja chciałem być zwykły, prosty. W Gdyni trzeba nabierać dystansu i ja się tej polskiej rzeczywistości tutaj wciąż uczę. Tylko Bytów mi daje tę pewność, tam mnie nikt emocjonalnie nie skrzywdzi. Bo w Gdyni już się to zdarzało. Mam szczęście, że parę osób rozumie te moje powroty i zaprasza mnie do grania, takim człowiekiem jest dyrektor Teatru Muzycznego Maciej Korwin. Bytów nie musi mnie zapraszać, bo ja jestem stamtąd, nawet ojcem miasta jest człowiek ze szkolnej ławy.

Pana ukochane miejsca w Bytowie?

- Na szczęście zachowały się jeszcze niektóre podwórka mojego dzieciństwa. Jest małe mieszkanie na poddaszu w stuletniej kamienicy, gdzie mieszkałem, będąc dzieckiem. Marzę, by kiedyś udało mi się je kupić. To moje gniazdo. Teraz podjeżdżam pod ten dom, dotykam muru, okna, klamki. Może to wydać się komuś surrealistyczne, śmieszne nawet, ale taka bliskość dawnych lat pomaga, jest moim kluczem do sukcesu. Dziś, w tym pędzie robienia szybkich karier mało kto rozumie, że najważniejsze jest w tym wszystkim pozostać chłopakiem sprzed lat, małym zabijaką z małego miasteczka. Ta pamięć buduje. Pomaga otwierać kolejne drzwi, rozwijać się, trzymać formę. Świadomość swoich korzeni, szacunek do przeszłości i pokora uchroni przed tym, by w szaleństwie walki o siebie nie stać się bestią. Teraz często wracam na Bema w Gdyni, to tu, gdy zaczynałem, był Teatr Muzyczny. Budynek jest tak pstrokaty! Kiedyś był szary, prosty, ale wielki. Miał klasę.

Szary, ale w środku kolorowy.

- To jest to, co mnie przygniata w obecnym świecie - na zewnątrz musimy być super, ale nie ma czasu na "wewnątrz". Papierowa rzeczywistość. W konfrontacji z nią wielu wrażliwców nie daje sobie rady.

Pan ma w Gdyni więcej miejsc, do których chętnie wraca po wspomnienia.

Jadąc z lotniska do Hotelu Gdynia, zawsze mijam Witomino. Kiedy uczyłem się w studium Baduszkowej, to tu najczęściej mieszkałem. W areszcie...

W areszcie?

- (śmiech) To był czas trudny dla mnie. Wynajęcie łóżka w pokoju kosztowało 1500 zł, a moja gaża za pracę w teatralnym chórze - 1800. Za 300 zł przeżyć było trudno. Pożyczałem, moje długi rosły, bo nie było z czego oddawać. Nie zawsze najadałem się do syta, ale jak parę groszy zaoszczędziłem, to wybierałem się...

...do baru Słonecznego?

- Na zupkę warzywną. Czasem była to zupka z niespodzianką... Raz znalazłem w niej kawałek "Dziennika Bałtyckiego"! Nie zapomnę tego smaku celulozy, (śmiech) Mimo wszystko to były naprawdę cudowne czasy. Wszystko, co najlepsze, dopiero przede mną! Choć bywało, że rzeczy trzymałem w garderobie, a spałem gdzie popadło. Ale to nie było dla mnie ważne, najważniejsze, by rano być gotowym do pracy. Choć zdarzało się, że z niedojadania mdlałem na próbach. Nie chciałem żalić się rodzicom. Ojciec przed wyjazdem dał mi wyprawkę i rzekł: Teraz musisz sam się gospodarzyć. Jak będzie źle, wrócisz. A ja nie chciałem wracać. Świat teatru mnie pochłonął. Na pożegnanie usłyszałem od mamy słowa, które dźwięczą mi w uszach do dziś: Wraca się z tarczą, nie na tarczy. To był dla mnie honor. Już nie mogłem postąpić inaczej, choć było mi czasem tak ciężko, że pewnego dnia, w desperacji, wymyśliłem sobie, by zakraść się na jakiś algierski drobnicowiec i uciec z kraju. W przypływie słabości zwierzyłem się z tych planów Bognie Toczyskiej - mojej opiekunce w studium, profesorce dykcji. A ona mi na to: Jeśli przerwiesz zajęcia, twoi rodzice będą płacić karę. Tak mnie tym wystraszyła, że natychmiast zrezygnowałem z pomysłu. Wiedziała, że dla mnie honor to podstawa.

Które z gdyńskich ulic stały się dla Pana domem w tamtym czasie?

- Spałem w garderobie, windach, na gazetach w piwnicach, na desce w suszarni teatralnej, na klatkach schodowych, w korytarzu restauracji Polonia, blisko kuchennego komina. Wszędzie tam, gdzie było ciepło, żeby tylko przytulić się do ogrzanej ściany. Potem mój profesor, słynny scenograf Ali Bunsch i Bogna Toczyska zaopiekowali się mną, dawali mi jakieś drobne prace, typu układanie książek w bibliotece, żebym tylko mógł trochę zarobić. Ta ich postawa, jak sobie dziś myślę, to była dla mnie taka lekcja humanitaryzmu. Bardzo mnie to wzrusza i teraz. To nauczyło mnie podejścia do człowieka, troski, miłości. Zupełnie czegoś innego nauczyła mnie praca w bytowskiej fabryce, gdzie wylądowałem jako 15-latek. Ta fabryka mnie zahartowała, ale pamiętam, jak bardzo cierpiałem, że zamiast czytać Szekspira, robię coś, co w ogóle mnie nie interesuje. Wciąż tylko patrzyłem w okno i czekałem na moment, kiedy robota się skończy. Dlatego Gdynia to było dla mnie niebo! Po odejściu Danuty Baduszkowej wszystko się zmieniło. Wyjechałem do Warszawy. A potem, nauczony, że, by się utrzymać w locie, wciąż trzeba skrzydełkami machać, zaryzykowałem i wyfrunąłem na Zachód. Te moje gdyńsko-bytowskie "uniwersytety"... Jak one mi pomogły później na emigracji! Nic tam nie było straszne. Wiedziałem, że ze wszystkim dam radę, choć miałem już przecież rodzinę: żonę i malutkie dziecko. Skończyłem 29 lat. Musiałem spróbować, jak smakuje życie, którego jeszcze nie znałem.

Anioł profesor Baduszkowej był z Panem?

- Na wszystkich moich drogach, na wszystkich scenach świata zawsze czułem jej obecność. Wracając do Gdyni, wracam też do niej, do wszystkich moich profesorów, to takie moje spotkanie z duchami. Ależ to jest cholernie romantyczne! Niemodne.

Wielki, mocny facet, Kaszuba...

- ... z czarnym podniebieniem (śmiech)...

...a jaki sentymentalny!

- Na Facebooku jest lista moich ukochanych miejsc na ziemi. Są wśród nich sale koncertowe, ulice, pałace, zamki, teatry Londynu, Wiednia, Paryża, Nowego Jorku, ale i bytowskie podwórko, no i ta pralnia, gdzie uczyłem się piosenek na egzamin do gdyńskiego studium. Pamiętam, jak wtedy w fabryce powiedziałem, że jadę do Gdyni, że chcę uczyć się teatru. Ludzie kręcili głowami ze zdumienia.

Co Pan zaśpiewał na egzaminie?

- Piosenkę żołnierską, (śpiewa) "Komu w drogę temu czas/noga w nogę pluton nasz/ kołysz się manierko/kołysz się saperko/a ty bracie bierz się w garść".

Co na to profesorowie Baduszkowa? Bista? Muszyński?

- Wszyscy byli szalenie poważni, ale koledzy za kulisami pękali ze śmiechu. Pamiętam, jak byli zadziwieni, że stoi przed nimi ślusarz z Bytowa, bez matury, w chodakach na nogach. Do etiudy kazali mi te chodaki zdjąć, patrzę, a tu dziura w skarpetce. Nie spaliłem się ze wstydu tylko dlatego, że bardzo chciałem zdać ten egzamin. Ten ślusarz nie miał jeszcze 18 lat, ale prowadził już własny teatr w bytowskim liceum ekonomicznym! Byłem w kaszubskim zespole pieśni i tańca. Śpiewałem, robiłem wszystko, by być jak najbliżej sceny, a jak najdalej od fabryki. Bolało mnie to, że moi kumple z podstawówki uczyli się w ogólniaku, że przychodzili z wycieczką poznawać fabryczną rzeczywistość i naśmiewali się ze mnie po kątach. Było mi głupio. Nieraz. Ale nie dawałem za wygraną, zaparłem się, żeby iść swoją drogą. Pamiętam, jak ze szkolnym teatrem pojechaliśmy na Festiwal Kultury Młodzieży Szkolnej do Kielc i jak słynna aktorka Irena Jun poprawiała mnie, że nie mówi się "poszłem", tylko "poszedłem", jak mi zwracano uwagę, że mówię kaszubskimi naleciałościami, i że to na scenie jest niedopuszczalne. Musiałem się tam nieźle wstydzić, ale tak byłem zafascynowany światem teatru, który właśnie odkrywałem, że gdyby ktoś mi kazał po gorących węglach chodzić, to bym chodził. Wola ludzka ma nieprawdopodobną siłę.

"Kopniaki", które Pan dostawał za młodu, miały sens...

- Sam się nadstawiałem! I te kopy mnie niosą do dziś.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji