Artykuły

Bóg ma słabą oglądalność. Za to telewizja odwrotnie

"Jerry Springer. The Opera" w reż. Jana Klaty w Teatrze Muzycznym Capitol we Wrocławiu. Pisze Magda Piekarska w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

"Jerry Springer. The Opera" w reżyserii Jana Klaty to znakomite show, obrazoburcze i szalenie dowcipne zarazem, wykonane na najwyższym poziomie. W tym ekskluzywnym opakowaniu dostajemy jednak surową diagnozę współczesnego świata. Spektakl budzi śmiech jak z Gogolowskiego "Rewizora": "Z czego się śmiejecie? Z siebie samych się śmiejecie"

- Kiedy oglądałam angielską wersję "Jerry Springer. The Opera" w Cardiff, przed teatrem trwała manifestacja środowisk chrześcijańskich - opowiadała mi koleżanka. W sobotę przed gmachem Polskiego Radia Wrocław nikt nie protestował. Nikt też nie wyszedł z sali w trakcie spektaklu, a widzowie robili wrażenie bardziej rozbawionych niż urażonych stekiem wulgaryzmów, który wylał się ze sceny. I usatysfakcjonowanych - bo spektakl wrocławskiego Capitolu to produkt najwyższej artystycznej jakości.

Wszystko jest tu dopięte na ostatni guzik - od przemyślanej scenografii, która przenosi nas nie w świat telewizyjnego studia, ale do świątyni, w której jedynym bogiem jest Springer (to jego podobizny, nawiązujące do wizerunków świętych wiszą w witrażowych oknach po obu bokach widowni), przez znakomite role solistów (obok artystów Capitolu zobaczymy i usłyszymy tu gościnnie występujących Wiesława Cichego w roli Springera, operowych śpiewaków Barbarę Kubiak i Tomasza Jedza oraz Janusza Radka), świetny chór i choreografię.

Genialne wykonanie - bez fałszywych tonów, pomylonych kroków. Łatwo było uwierzyć w entuzjazm Richarda Thomasa, autora musicalu, który po premierze zachwycony dziękował artystom. Wobec swoich poprzedników, którzy wystawiali go na scenach brytyjskich, kanadyjskich czy amerykańskich artyści z Capitolu nie mogą mieć cienia kompleksów.

***

To mistrzostwo było zresztą jedną z największych niespodzianek wieczoru - wcześniej zdarzało się bowiem oglądać na wrocławskiej muzycznej scenie spektakle, w których najlepsze reżyserskie pomysły zderzały się z nierównym poziomem wykonania. To zaskoczenie było tym większe, że tym razem zespół dostał arcytrudne zadanie. Warstwa muzyczna "Jerry'ego Springera" to melanż rozmaitych konwencji i stylistyk - znajdziemy tu odwołania do utworów Bacha, Haendla, Donizettiego, ale są też cytaty z musicalowych przebojów, czy przesłodzonej estetyki filmów Disneya.

Trudno zresztą jednoznacznie określić gatunek muzyczny tego utworu, a opery, która pojawia się w tytule, nie sposób brać dosłownie. Nie jest to też typowy musical, raczej coś na pograniczu obu gatunków, których reguły zostały tutaj zakwestionowane już na samym początku. Muzyczne sacrum, nawiązujące do Bachowskiej "Pasji św. Jana" zderza się tu z profanum tekstu: "Ja byłem kiedyś trzeciej płci/ przed cięciem dyndały mi/ cyce i fiut, cyce i fiut" - śpiewa chór.

Wykonawcy muszą tutaj dysponować odpowiednią skalą głosu, zdolną podołać zarówno musicalowym przebojom, jak i kunsztownym ariom. I to się udaje, nie tylko tym, którzy mają operowy rodowód. Błyszczą też Bogna Woźniak-Joostberens jako Baby Jane i Peaches, Elżbieta Kłosińska w roli Zandry, Magdalena Wojnarowska jako Andrea i Emose Uhunmwangho jako Shawntel i Ewa.

***

To, co wydawało się kontrowersyjne w towarzyszących premierze zapowiedziach, w samym spektaklu nabiera sensu. Tak, mamy do czynienia z wulgaryzmami występującymi w stężeniu dotąd niespotykanym na żadnej polskiej scenie. I tak, w sferze religijnej dokonuje się tu wielu ryzykownych przekroczeń (Matka Boska jest wprowadzana na scenę słowami: "nieletnia zgwałcona przez archanioła", za chwilę daje upust swoim pretensjom do syna, pytając: "gdzie byłeś, gdy odsunięto głaz", a Szatan rzeczywiście śpiewa do Chrystusa: "Pierdol się"). Jednak bez nich "Jerry Springer The Opera" jako satyra na współczesny świat, w którym każdy ma poczucie, że bez publiczności nie istnieje, byłaby pewnie zbyt letnia, za mało dotkliwa.

W pierwszym akcie oglądamy show Jerry'ego Springera, który na podobieństwo boga jest dla swoich gości najważniejszym punktem odniesienia. I choć nie feruje wyroków ("Nie rozwiązuję problemów, ja je tylko pokazuję w telewizji" - tłumaczy), to jednak wskazuje pewną drogę - tylko publiczna spowiedź ze swoich najbrudniejszych tajemnic przyniesie oczyszczenie. Więc goście zwierzają się chętnie, jednocześnie wystawiając na sprzedaż to, co najważniejsze - miłość, bliskość, intymność.

Dwight (Tomasz Sztonyk) wprawdzie bardzo kocha swoją narzeczoną, ale spotyka się też z jej najlepszą przyjaciółką. Montel (Tomasz Jedz) przychodzi do programu z Andreą (Magdalena Wojnarowska), żeby zwierzyć się jej publicznie ze swojej małej, niewinnej słabości - pod spodniami nosi pampersa i uwielbia się do niego wypróżniać. Shawntel (Emose Uhunmwangho) marzy się taniec na rurze, ale mąż Chucky (Cezary Studniak) nie rozumie tej pasji, uważa małżonkę za "pełen łupieżu, starej skóry wór" i chętnie zamieniłby ją na nowszy model. W tle rozgrywa się konflikt gospodarza show z jego pomocnikiem Jonathanem (Konrad Imiela), który kończy się zabójstwem Jerry'ego.

Druga część jest projekcją jego snu, w jaki zapada i w trakcie którego odbywa podróż w zaświaty, z której powróci do studia. Ten sen jest przedłużeniem telewizyjnego programu, którego reguły ustala tym razem Szatan (Konrad Imiela), ale Jerry wciąż jest prowadzącym. Ma za zadanie doprowadzić do zgody między Lucyferem a Świętą Rodziną, której przedstawiciele, dokładnie jak w rzeczywistym show, jeden po drugim pojawiają się na scenie.

I tak jak w przypadku rodzin pokazanych w programie, i ta jest wyraźnie dysfunkcyjna - Jezus (Tomasz Jedz) jest zniewieściały, niedojrzały, zadufany w sobie i wyraźnie na bakier z modą. Matka Boska (Barbara Kubiak) jak większość matek zwyczajnie zrzędzi. Adam (Cezary Studniak) i Ewa (Emose Uhunmwangho) skaczą sobie do oczu dokładnie jak Chucky i Shawntel. A Bóg? Cóż, pojawia się wprawdzie w pełnym blasku, ale tylko po to, żeby przyznać się do własnej słabości.

***

"Łatwo jest oceniać innych z moralnych wyżyn, dużo trudniej z pełnym przekonaniem stać na moralnych nizinach" - mówi w pewnym momencie Springer do swojej wewnętrznej Walkirii, której głos, napominający go do opamiętania, odzywa się kilkakrotnie podczas programu. Walkiria pozostanie bezsilna, podobnie jak Bóg i cała Święta Rodzina. Religia przegrywa z telewizją, bo nie daje takich łatwych rozwiązań. Tymczasem telewizja oferuje natychmiastową namiastkę oczyszczenia z grzechów i doprowadza do rozstrzygnięcia problemów w ciągu pięciu minut. Nie podsuwa trudnych do rozwiązania zagadek, ma za to gotowe recepty, dające złudzenie trafienia w samo sedno. I pewnie dlatego na domowym ołtarzyku zajmuje najważniejsze miejsce, wyprzedzając Pana Boga w rankingach oglądalności.

Przed premierą Jan Klata mówił, że jeśli jeszcze nie żyjemy w epoce Jerry'ego Springera, to znajdziemy się w niej już wkrótce. W tym sensie musical można traktować jako ostrzeżenie. Ja jednak, oglądając spektakl Klaty, miałam wrażenie, że epoka Springera już za nami, że oglądam satyrę na miniony i względnie niewinny czas. Amerykański showman już dawno stracił licencję na publiczne pranie brudów przy współudziale publiczności, i to nie tylko na rzecz swoich konkurentów, ale i innych mediów, także internetowych. Tam linczuje się bohaterów współczesnych tragedii szczególnie dotkliwie i bezlitośnie, bo publiczność pozwala sobie na anonimowość. Ale ta groźba ukamienowania nikogo nie powstrzyma - dla pięciu minut medialnej sławy wielu jest gotowych na wszystko. Kim byłby dzisiejszy Springer? Redaktorem tabloidu? Szefem internetowego portalu? Administratorem podgrzewającym dyskusję na internetowym forum?

'Jerry Springer The Opera'. Jak się podobał spektakl wrocławskim widzom?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji