Artykuły

Kiedy sztuka przemawia

Martwi mnie, że tak mocno tendencyjnie odnosząc się do spektaklu, Wach-Malicka, niejako żabim skokiem, przenosi dyskusję w pozaartystyczne konteksty - Dariusz Jezierski polemizuje z recenzją Henryki Wach-Malickiej z premiery "Miłości w Königshütte" w bielskim Teatrze Polskim.

Kiedy sztuka przemawia... budzą się recenzenci, którzy usiłują przekonać, że niczego nie słyszą. "Miłość w Königshütte" zagrana została póki, co dwa razy (premiera 31 marca w Teatrze Polskim w Bielsku Białej), a już wybrzmiała jako głos mocny i donośny. I przebudziła się Henryka Wach-Malicka z Dziennika Zachodniego. Że spała, przekonuje mnie cokolwiek zaskakujące stwierdzenie "Bohaterowie Miłości w Koenigshuette, już przeniesieni we współczesne czasy..." Cóż, przeniesieni zostali, że napiszę dosłownie, do Nieba. Bowiem to tam, dzieje się akcja finału i trzeba było chyba naprawdę myśleć o pisaniu recenzji, żeby tego nie dostrzec. Będzie zatem wyjątkowo - recenzja recenzji.

Martwi mnie, że tak mocno tendencyjnie odnosząc się do spektaklu, Wach - Malicka, niejako żabim skokiem, przenosi dyskusję w pozaartystyczne konteksty. Oczywiście recenzja sprawia wrażenie jakby merytorycznie dotykała wszelkich mankamentów (zdaniem recenzentki) inscenizacji. Zajmę się więc nimi po kolei.

Sztuka zdaniem Wach-Malickiej napisana jest bez najmniejszego poszanowania reguł dramaturgii. Jakich? Pomijam fakt, że w pierwowzorze była przecież scenariuszem filmowym, ale chcę się po prostu zapytać, jakie to odstępstwa od tych reguł stały się dla autorki recenzji przeszkodą w percepcji spektaklu? A tłumaczy dalej: "Nie może być inaczej, jeśli postacie są do bólu schematyczne i jednowymiarowe, a w dodatku, mimo pozorów dialogu, nie ma między nimi żadnej interakcji". Cóż, a ja właśnie chciałem pochwalić Artura Święsa za bardzo oszczędne i niezwykle sugestywne właśnie w tym przedstawieniu aktorstwo. "Trudno mi też zrozumieć, dlaczego tak doświadczony i utalentowany aktor, jak Artur Święs, ogranicza się w roli Schneidera do kilku chwytów - spojrzenia w okolice I balkonu i smutnego szmeru głosu" - zastanawia się dalej Wach-Malicka. Ja z kolei bałem się tego, co mógłby zrobić Święs z tą rolą. A mógłby po prostu zasypać nas całym asortymentem aktorskich środków i chwytów pod publikę. Zdyscyplinowany, by nie powiedzieć ascetyczny w środkach, stworzył postać człowieka, którego poznaliśmy już wypalonym, po frontowej traumie, godzącego się, ale tak dosłownie godzącego się na wszystko, co los może mu jeszcze zgotować. "Postacie są do bólu schematyczne i jednowymiarowe, a w dodatku, mimo pozorów dialogu, nie ma między nimi żadnej interakcji. Żadnego iskrzenia, kłótni, namiętności (niekoniecznie erotycznej), żadnej amplitudy uczuć, życia po prostu nie ma żadnego".

Cała tragedia tej miłości, Pani Henryko, z pełną świadomością znakomitego dramaturga potraktowanej, tkwi w niezdolności do niej obojga bohaterów. Wypalony, trzymający się jak ostatniej szansy etycznej konieczności ratowania drugiego człowieka za wszelką cenę Schneider (Święc) przyjmuje tę miłość jako cudowny dar, ale w głębi ducha nie wierzy, że może ona istnieć w świecie, jaki zna. Próbuje w ten sposób ożywić, zagospodarować od nowa zgliszcza, które w nim pozostały. Marzena Daniszewska (Anna Guzik) do bólu prawdziwie przedstawia kobietę, która przyjechała na Śląsk z głębokim poczuciem krzywdy. Przy tym wszystkim najwyraźniej bezradną, szukającą akceptacji, wyśnionej, naiwnie pojmowanej miłości. Schneider jej takiego uczucia nie da - musi się go sam od nowa uczyć. Marzena natomiast nie da mu na to czasu. Chce żyć i czuć teraz. Chce kwitnąć. To przeradza się w egzaltację, w nieumiejętność odróżnienia tego, co prawdziwe od mirażu. Schneidera chwyta się w obcym i wrogim świecie, bo on najbardziej pasuje do jej wyobrażeń. Nie mają szans. Brak prawdziwego dialogu między nimi z tego wynika, że Schneider przyjmując tę miłość nie do końca w nią wierzy i na jej obumieranie godzi się jak na wszystko wokół. Jego tragedią jest całkowite pogodzenie się z losem. Przecież nawet o to, co dla niego drogie, co pozwala mu zachować człowieczeństwo, o ludzkie życie, doktor Schneider nie walczy, on po prostu stara się je ocalić, a to wielka różnica.

A Marzena Daniszewska? Miota się między skrajnymi reakcjami, wykazuje wszelkie cechy osobowości histerycznej. Zagubiona coraz bardziej dochodzi do momentu, w którym pojawia się agresja i nienawiść do świata, który obwinia za to, że jest nieszczęśliwa. Właśnie dlatego jest postacią tragiczną, a nie jak Pani pisze "wyłącznie wredną, głupią i sprzedajną" i przeciwstawioną w ten sposób wyłącznie dobremu Ślązakowi. Bo Schneider nie jest wyłącznie dobry! Irytuje mnie jego bezwolność (dobra?) jego pogodzenie się z losem (dobre?), nieumiejętność zadbania o żonę (dobra?). Schneider jest na pewno bohaterem dobrym w sensie etycznym, ale czy naprawdę jest dobrym człowiekiem? A może jego poświęcenie jest jednocześnie jego alibi? I to jest dramaturgia, Pani Henryko, to jest konflikt o wymiarze antycznym. Mamy do czynienia z ludźmi, którzy wyszli z wojny zmiażdżeni i odczłowieczeni. Z człowieczeństwa jednemu z nich została idea, która go definiuje, a drugiej tęsknota za wartościami, na które świat, w którym przyszło jej żyć dopiero musi przygotować miejsce. Co my wiemy o tych miłościach? O namiętnościach, którym przyszło formować świat, który przestał istnieć dosłownie na oczach tych ludzi? Można się zgadzać lub nie z tak pojętym przez Vilqista tragizmem miłości, ale z całą pewnością aktorzy stanęli na wysokości zadania. To, co Pani uważa za schematyzm jest istotą ich tragizmu. Ich tragedia nazywa się niemożność. To dlatego nie będzie między nimi dialogu, nie będzie namiętności, będą słowa i gesty jak z teatru lalek.

Rażą Panią "gorolskie ciule", sformułowanie, które padło raz z ust Bainera w jak najbardziej realistycznym kontekście. Tak się po prostu mówiło i mówi, czasem nawet bez specjalnego ładunku niechęci. Musiało się mówić gorzej wtedy, kiedy działo się to wszystko, co jest tłem spektaklu. Proszę zwrócić uwagę na wszystkie słowa Anny Guzik w jej kreacji. Może zaneguje Pani tę głęboką niechęć, by nie powiedzieć nienawiść do Ślązaków u osób przyjezdnych? Moja rodzina przyjechała na Śląsk ze Lwowa. W latach osiemdziesiątych moja babcia, której mówiłem, że poznałem dziewczynę, zapytała "ale to nie jakaś szwabka?" Niech to będzie komentarzem. "Gorolskie ciule", które słyszałem nie sprawiły, że poczułem się urażony. Nie odebrałem tego, jako manifestacji poglądów autora na kwestie narodowościowe. Zaryzykuję twierdzenie, że manipuluje Pani treścią i próbuje podgrzać dyskusję, odwrócić jej kontekst, zwrócić uwagę na takie czy inne sformułowanie. To typowe, kiedy człowiek głuchnie, kiedy wypiera to, co widzi i słyszy. Bo na ogarniające widza podczas spektaklu narastające wzruszenie, na postępującą z minuty na minutę wewnętrzną koncentrację można wybierając się na "Miłość w Königshütte" znaleźć tylko jedną receptę - uprzedzenie. Można oglądać ten spektakl i cały czas utwierdzać się w przekonaniu, że Vilqist kłamie. Można i Pani tak zrobiła.

Ironizując gratuluje Pani autorowi i reżyserowi zrozumienia zawiłości śląskich problemów narodowościowych. On je rozumie doskonale, Pani nie. Pisze Pani, że spektakl jest w konwencji bieli i czerni. Ależ uproszczenie! Oczywiście, dobro i zło są nierelatywne. Ale dlaczego przeoczyła Pani fakt, że w tym spektaklu nie ma absolutnego zła, przedstawionego bez kontekstu? To Pani odebrała postać Daniszewskiej jako złą, głupią i co tam jeszcze. Czy taka jest rzeczywiście? Nawet epizodyczny tak naprawdę zastępca komendanta obozu ubek Zalewski jest ofiarą. Kiedy pokazuje wytatuowany obozowy numer, kiedy krzyczy, że to za Auschwitz, za Treblinkę, że to słuszne, nie jest bynajmniej wcieleniem zła. Jest kolejną tragiczną postacią, którą zrodziła wojna. Takie ujęcie tematu pozwala dopiero pojąć, czym jest wojna oczami Vilqista i jak daleko w przyszłość ciągną się jej skutki. Na Śląsk nie tyle spadła wojna, co jej skutki. To w tym spektaklu jest wręcz namacalne.

Jeszcze o reakcji publiczności nazajutrz po premierze. Doskonała. Nie było owacji na stojąco, ale to dlatego, że ja sam również nie miałem odwagi się podnieść. Byłoby to dla mnie jakieś takie trywialne. Więc razem ze wszystkimi długo, mocno waliłem w dłonie. Aktorzy, wzruszeni, wychodzili kilka razy. Kiedy wyszedłem widziałem młodą dziewczynę tulącą wzruszoną babcię. Słyszałem rozmowy prowadzone ściszonym głosem, sam odczuwałem ostrożne budzenie się do rzeczywistości. To był bardzo dobry spektakl. Mocny i ważny głos. Ważny przede wszystkim dlatego, że w końcu padł.

Co do samej inscenizacji wrócę do tego jeszcze, tym razem w recenzji spektaklu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji