Artykuły

Wychodzę na scenę z twarzą

- Nie deprecjonuję tego, że ktoś docenił moją pracę. Jednak moja wewnętrzna skala wartości jest trochę inna. Czasem w pracy nad rolą pokonuję w sobie jakiś wielkie przeszkody, zdobywam nowy kolor, uczę się nowej techniki. I to dla mnie jest dużo cenniejsze - mimo że tego nie widać na zewnątrz. Na przykład, żeby zagrać Pankracego, musiałem wcześniej wystąpić w "Spaleniu matki" - mówi MICHAŁ KOWALSKI, aktor Teatru Wybrzeże obsypany ostatnio nagrodami za rolę w "Nie-Boskiej komedii".

Kowalski te trzy prestiżowe nagrody zdobył za rolę Pankracego w "Nie-Boskiej komedii" Zygmunta Krasińskiego w reżyserii Adama Nalepy; kreację poprowadzoną wręcz mistrzowsko, zagraną poruszającymi lecz nieefekciarskimi środkami. Jest on absolwentem warszawskiej Akademii Teatralnej, w Teatrze Wybrzeże pracuje od 2000 roku. Na swoim koncie ma już na tej scenie kilkadziesiąt ról, ostatnie z nich to: Gerwazy w "Panu Tadeuszu", Pankracy w "Nie-Boskiej komedii" oraz Józef w najnowszej premierze Wybrzeża - spektaklu "Genialna epoka. Szkice z Brunona Schulza" ze scenariuszem i w reżyserii Rudolfa Zioło. Kowalski zagrał też Brunona Drywę w filmie "Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł".

Mirosław Baran: Po czym poznajesz świetnego aktora i dobrą rolę?

Michał Kowalski: - Ja to nazywam techniczne: po tym, że aktor pracuje na wszystkich poziomach. To znaczy, że jego ciało, wyobraźnia, jego instynkty, myśl i intuicja współpracują ze sobą. Często widzę na scenie gadające głowy, a reszta nie żyje. Po prostu ludzie mają tekst i muszą go wypowiedzieć, nic więcej. Czasem bardzo dobrze widać u wielkich aktorów, że podają tekst, a wszystko - intonacja, ciało, myślenie - zaprzeczają temu. Wtedy widać, jak aktor pracuje, jak myśli. Są oczywiście teksty, które trzeba podać jeden do jednego. Ale jest mnóstwo okazji, gdy można zaprzeczyć. Albo przynajmniej zadać pytanie "czy aby na pewno?". Nie mówię już o takich przypadkach, gdy aktor dokopuje się gdzieś do własnych przeżyć, własnych emocji. Przy wybitnych rolach jest to wręcz niezbędne. Cała trudność - i wielkość właśnie - polega na tym, że to nie jest zwykły ekshibicjonizm. Gdy kończy się przedstawienie - to aktora nie ma. Wiesz, wcale nie jestem przekonany, czy aktorzy mają coś ciekawego poza sceną do powiedzenia...

Zaraz się przekonamy.

- Jeżeli mają, to właśnie w teatrze, na scenie, nie w takiej rozmowie jak nasza. Z drugiej strony: ktoś może być profesorem, a wychodzi na scenę i jest kompletnie nieinteresujący. A ambicje ludzie miewają ogromne, czasem z tego wychodzą prawdziwe tragedie. Niedawno miałem takie spotkanie z człowiekiem, który chce się realizować na polu, które jest kompletnie nie dla niego. A to już jest tragiczne.

W jaki sposób zwykle pracujesz nad rolą?

- Oczywiście wychodzę od tekstu. Czytasz dokładnie to, co jest zapisane i potem rozkminiasz główne tematy. Zastanawiasz się, co z tego może wyniknąć na scenie. I potem rozgrzebujesz, w jaki sposób to przerobić na człowieka i jak przed publicznością - że tak to obrzydliwie nazwę - zaprezentować. Ale są też role, gdzie tekstu praktycznie nie ma, a można z tego zbudować bardzo interesujące bycie. W naszym teatrze ciągle pokutuje myślenie, ze wielkość roli równa się wielkości tekstu. To bardzo głupie myślenie, podejście z poprzednich wieków.

Na ile to, co budujesz na scenie, jest twoje, a na ile - reżysera?

- A myślisz, że to się da rozdzielić? Chyba nie. Kabotyńsko można by powiedzieć: tak, to ja. Ale będzie to bzdura. Nawet jak w trakcie prób mamy z reżyserem otwarty konflikt, to też z tego coś wynika na scenie. I co, to nie jest jego zasługa? To zawsze wspólna myśl, wspólna praca. Zawsze się razem zastanawiamy, co powiedzieć publiczności, która kupiła bilet. To przecież bardzo dużo. Człowiek wydał swoje pieniądze, żeby przyjść do teatru. A mógł kupić sobie jeansy. Musimy zatem przed nim stanąć i powiedzieć coś więcej niż banał. I jednocześnie nie dawać mu taniego zadowolenia. Teatr nie jest od tego, żeby robić publiczności dobrze.

To znaczy?

- Nie możemy mylić teatru z produktem, nie możemy onanizować publiczności psychicznie. Trzeba grać z widzem, wciągać go, podważać i obalać powszechnie obowiązujące stereotypy myślenia. To trudne, bo można się wkopać, zrobić rzecz kompletnie niezrozumiałą. Nie możemy jednak stawać w szeregu supermarketu. Żyjemy w kulturze, w której wszystko jest do kupienia i to zwykle w promocji; wszystko jest do zeżarcia. Ogromnym niebezpieczeństwem dla sztuki jest wpasowanie się w ten nurt.

Widać, że masz to przemyślane.

- Prócz tego, że wychodzę na scenę i usiłuję coś wydłubać, to mam jeszcze swoje całonocne czuwania nad literaturą. I to z najlepszymi myślicielami, bo nie mam czasu na tych słabszych. Zamiast cytować mnie, możesz lepiej przedrukować fragmenty z Zygmunta Baumanna, bo on pisze o kulturze najlepiej. Mielę też w głowie chociażby to, co mi zostało po "Etyce i poetyce" Stanisława Barańczaka czy "Ziemi Ulro" Czesława Miłosza. Jak przygotowywałem się u Adama Nalepy do roli Pankracego z "Nie-Boskiej komedii", to też przerobiłem trochę lektur. Było wiele tropów: czytałem "Antymatrix" Edwina Bendyka, Tadeusza Gadacza, Fryderyka Nietzschego oraz interpretacje Nietzschego Mirosława Żelaznego. I tak siedzę, czytam, myślę, błądzę i wykreślam...

Chyba niewielu aktorów, pracując nad rolą, sięga po takie lektury?

- Dlaczego? Wydaje mi się, że wielu, ale wstydzą się do tego przyznać.

Jak to - wstydzą?

- Bo to dziś jest wstydliwe, jak się siedzi nad Julią Hartwig czy nad Ryszardem Krynickim, grzebie się w Wisławie Szymborskiej. Jakby ludzie wstydzili się swojej wrażliwości, bali się obśmiania. A czytanie nie daje przy tym łatwych odpowiedzi. W żadnym przypadku. Ani Baumann, ani Lem, którego jestem wielkim pasjonatem, ani Bartoszewski, ani Giedroyc, ani Teresa Torańska w swoich rozmowach, ani Barbara Skarga. A taka "Ziemia Ulro"? Można myśleć, jaka była szmatławiąca zdolność komunizmu. A ja się zastanawiam, jaka jest szmatławiąca zdolność systemu, w którym my dziś żyjemy. Problemy prywatne, problemy społeczne i zawodowe, z którymi się borykam na co dzień, nie wzięły się znikąd. One istnieją od lat, od wieków, powstały z niedomyśleń, z ludzkich nawyków. To, co mnie drażni, to brak szacunku dla kogoś, kto jest uczciwy. Przecież wśród młodzieży można usłyszeć, że jak jesteś uczciwym, to jesteś frajer, a jak nie robisz kasy, to jesteś debil. Krew mnie zalewa. Sprowadzić swoje życie do liczb na koncie? To jakiś absurd! Nie jestem też wierzący, więc nie mogę traktować Boga jako buchaltera, który zlicza Kowalskiemu i Baranowi uczynki dobre i złe, i da nagrodę albo karę. Odrzucam to, więc całkowicie realizuję się wśród ludzi, z którymi żyję, mojej rodziny i przyjaciół.

A realizujesz się w pracy?

- Niekoniecznie.

Naprawdę?

- Tyle, na ile mogę - to oczywiście tak. Ale czas, który mi pozostaje - tak zwany naddatek - wywalam w muzykę amatorską, którą się interesuję. No i czytanie. W dzieciństwie miałem książki na wyciągnięcie ręki. Wszystko, od Platona do Leszka Kołakowskiego. Tu stała Biblia, obok Kotarbiński i Ingarden. I nie tłukły się okładkami. W domu stały też albumy z pracami z największych galerii. Wychowywałem się na czterdziestu metrach kwadratowych, a zmieściły się tam wszystkie największe sale koncertowe i orkiestry świata. To oczywiście Program II Polskiego Radia i Europejska Unia Radiowa. Jak się spożywa takie potrawy za młodu, to potem wurst słabo smakuje.

Czym się zajmowali twoi rodzice?

- Niczym szczególnym. Ojciec był stomatologiem, mama pracowała w szpitalu. Zwykli obywatele, tylko z aspiracjami, żeby być lepszymi. Ojciec był wychowany jeszcze w takiej tradycji, ze człowiek, który ma napisane na dyplomie "doktor medycyny", to ma w tytule automatycznie jeszcze "doktor nauk humanistycznych". Bo człowiek zawsze powinien wiedzieć więcej, niż jest mu potrzebne do życia i pracy.

Co się stało, że ty, chłopak urodzony w Mrągowie - mieście bez teatru - nagle postanowiłeś zostać aktorem?

- A bo ja wiem? W takiej pipidówie niewiele rzeczy było do robienia. I tak miałem szczęście, bo w Mrągowie jest jedyna w Polsce Szkoła Mistrzostwa Sportowego w żeglarstwie. Oczywiście byłem w tej szkole, bo co można było tam robić? Był jeszcze Dom Kultury ze wspaniałym DKF-em. Działał w tym Domu Kultury jeszcze amatorski teatr, który prowadziła niepospolita i niepokorna kobieta - Anna Pochyła. Ona nam otwierała oczy na kaskaderów literatury, z Markiem Hłasko na czele. Zbierała takich wariatów jak ja i bawiliśmy się teatrem. W efekcie z Artefaktu - bo tak się nazywał ten mrągowski amatorski teatr - jest paru aktorów w Polsce.

Na przykład?

- Choćby Wojtek Malajkat, Mariusz Drężek, Marzenka Bergmann z Teatru im. Jaracza w Olsztynie. I Małgośka Oracz z Teatru Wybrzeże. Z Mrągowa wspominam też często Józefa Jaszczura-Nowickiego, znakomitego faceta, który stworzył od podstaw cały klub żeglarski i Szkolę Mistrzostwa Sportowego. To dzięki jego pracy wychowankowie zdobywali i zdobywają do dziś mistrzostwa świata. Pamiętam takie jedno zdarzenie. Był poranny apel, przyjechali właśnie koledzy z medalami z mistrzostw. Oczywiście trochę poszaleli. I Jaszczur-Nowicki na tym apelu mówi: "Ci, którzy zawinili, wystąp". Zapadła cisza, wszyscy drżeli. On powtarza: "Wystąp. Nie dlatego, że dzięki temu unikniecie kary. Kara i tak będzie. Ale macie mieć odwagę cywilną, żeby przyznać się, gdy zawiniliście". I wyszli. Na szyjach złote medale, w rękach dyplomy. Ale i tak trzeba wyjść i się przyznać, jak się dało dupy. To do teraz jedna z najważniejszych zasad w moim życiu. A dziś takich postaw już nie widzę.

A ty kiedyś w teatrze "zawiniłeś"?

- Myślę, że tak. Chcesz konkrety? Choć żebym wyszedł kiedyś kompletnie nieprzygotowany albo olewał - to nie. Jeśli chodzi o położone role, to na przykład hrabia Fryderyk w "Kasi z Heilbronnu".

W tym przypadku to nie do końca twoja wina. Z tym spektaklem reżyser miał problemy, a ty wskoczyłeś do obsady w ostatnim momencie.

- Moja wina, nie moja - co za różnica? To ja wychodzę na scenę. Co widzów obchodzi, czyja to wina? Co ich obchodzi, czy mam, na przykład, właśnie problemy w domu czy chore dziecko? Nikogo to nie interesuje. Kowalski ma wyjść na scenę i ma być dobrze. Jak to mówią: reżyser wyjedzie, a ja w teatrze zostaję. To nazwisko reżysera jest na afiszu, ale to ja wychodzę na scenę z twarzą. Albo z maską. Zawsze są role mniej i bardziej udane. Co ja na przykład robiłem w "Wujaszku Wani" Moniki Pęcikiewicz? Chodziłem z jakąś skrzynką z narzędziami po scenie, jakiś absurd kompletny. Po latach na to spojrzałem i pytam sam siebie "Co to, do cholery, miało znaczyć?".

W Teatrze Wybrzeże pracujesz już kilkanaście lat. Jednak wszystkie nagrody aktorskie zdobyłeś za role drugoplanowe: Czepca w "Weselu", De Floresa w "Zwodnicy" oraz Pankracego w "Nie-Boskiej komedii".

- Nie szkodzi. Nie mam ciśnienia na główne role. Wolę zrobić mało, a dobrze, niż dużo i źle. Bo jak zagrasz źle w głównej roli, to wstyd jest też duży.

A czym są dla ciebie nagrody?

- Chyba utwierdzeniem w słuszności obranego kierunku. I potwierdzeniem, że dobrze jest się napracować, że czasem z tej pracy wynika coś więcej, ktoś to dostrzega. To ważne, ale nie ma co nagrodom przypisywać jakichś nadzwyczajnych wartości. Jakbym chciał pracować dla nagród, to dawno bym już nie pracował w teatrze.

Po otrzymaniu Sztormu mówiłeś, że nie uważasz roli Pankracego za swoją najlepszą.

- Nie deprecjonuję tego, że ktoś docenił moją pracę. Jednak moja wewnętrzna skala wartości jest trochę inna. Czasem w pracy nad rolą pokonuję w sobie jakiś wielkie przeszkody, zdobywam nowy kolor, uczę się nowej techniki. I to dla mnie jest dużo cenniejsze - mimo że tego nie widać na zewnątrz. Na przykład, żeby zagrać Pankracego, musiałem wcześniej wystąpić w "Spaleniu matki". Zagrałem tam chłopaka, który żyje na innym poziomie, bez jakiejś wielkiej ekspresji na scenie. I później te doświadczenia wykorzystałem w "Nie-Boskiej komedii", tamta rola to było konieczne preludium do Pankracego.

Czym jest dla ciebie praca w teatrze?

- Teatr jest zamiast życia naprawdę. I jak już wybierasz życie zamiast, to staraj się, żeby miało sens. No bo co, mam zamienić dwie godziny bycia z dzieckiem na jakaś bzdurę? Choć i tak czasem mam świadomość, że to, w czym gram, mogłoby być lepsze.

Gdybyś nagle przestał występować, nie brakowałoby ci sceny

- Na pewno. Jak gram mniej, to już mi brakuje sceny. Pewnie bym szukał innego wentyla bezpieczeństwa, żeby nie zwariować.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji