Artykuły

Villqist na Śląsk nawrócony

"Miłość w Königshütte" w reż. Ingmara Villqista w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej. Pisze Michał Smolorz w Gazecie Wyborczej - Katowice.

Piszący o twórczości Ingmara Villqista obowiązkowo dodają "najwybitniejszy polski dramaturg współczesny". Mając to na uwadze, pojechałem do Teatru Polskiego w Bielsku-Białej zobaczyć jego najnowsze dzieło - "Miłość w Königshütte" - ręką "najwybitniejszego" napisane, wyreżyserowane i jeszcze opatrzone autorską scenografią. Jechałem z ufnością, lecz przyszło mi uczestniczyć w spektakularnej klęsce. Zawód tym dotkliwszy, że autor postanowił odważnie wkroczyć w świat niewygasłych śląskich dramatów, budząc złudne nadzieje na przełamanie tabu obowiązującego na regionalnych scenach.

Od niepamiętnych czasów trwa spór, dlaczego Górny Śląsk ze swoim depozytem historii, społecznych i narodowych konfliktów nie ma godnego miejsca w teatrze. Wedle wszelkich reguł dramatopisarstwa powinna to być niewyczerpana kopalnia inspiracji, dwudziestowieczne dzieje regionu podają na tacy setki tematów, proszących się o sceniczne interpretacje. Tymczasem dyrektorzy śląskich scen uparcie twierdzą, że nie mają odpowiedniej literatury, autorzy zaś odpowiadają, że teatry tej literatury nie chcą. Nie podejmę się rozstrzygania tego sporu, choć pouczające są losy zmarłego w 2001 roku Stanisława Bieniasza, który przez lata bezskutecznie dobijał się ze swoimi śląskimi dramatami do tychże dyrektorów, w końcu sam je zaczął reżyserować, wystawiać, produkować i obwozić po domach kultury. Współcześnie na afiszach teatrów repertuarowych mamy tylko dwie sztuki dotykające śląskich losów: obrosłego legendą Janoschowego "Cholonka" w Korezie i "Polterabend" Stanisława Mutza w Teatrze Śląskim. Ten pierwszy, oparty na wybitnej powieści niemieckiego pisarza sprzed 40 lat, jest sukcesem prywatnego teatru, więc nijak nie daje alibi dyrektorom scen publicznych. Ten drugi to literatura niskich lotów, bez mała grafomańska, kipiąca od zużytych kalek i zapożyczeń - a broni się jedynie dobrą inscenizacją.

Można było mieć nadzieję, że spod pióra "najwybitniejszego dramaturga współczesnego" wyjdzie dzieło mocno trafiające w tę próżnię, wypełni ją, ożywi i zapoczątkuje jakiś ferment intelektualny. Tym bardziej że Ingmar Villqist przeżył ostatnio "nawrócenie na Śląsk". Po nieudanym pobycie w Gdyni, gdzie publika i samorząd zgodnie odrzuciły jego wizje miejskiego teatru, autor wrócił do porzuconej Heimat i dokonał swoistego "coming outu", obwieszczając w mediach swoje zakorzenienie w śląskości. Kultura neoficka rzadko rodzi dobre owoce, od czasów św. Pawła niewiele jest przykładów twórczości wybitnej, a zrodzonej z nawróceń. Jednak czasami to się zdarza, czego dowodem wiekopomne dzieło Kazimierza Kutza, dla Śląska wręcz kanoniczne.

W przypadku "Miłości w Königs-hütte" ryzyko było zwiększone, jest to bowiem scenariusz filmowy adaptowany dla potrzeb teatru. O ile przeróbki utworów dramatycznych na filmy bywają udane (niektóre wręcz przeszły do historii kina), o tyle adaptacje w drugą stronę wychodzą rzadko. A dla powodzenia wymagają doświadczonego, sprawnego reżysera o wielkiej wyobraźni przestrzennej, wspartego równie doświadczonym scenografem - w takim zespole można pokusić się o przełożenie typowej dla filmu mnogości planów i sytuacji, akcji równoległych, przeskoków w czasie i przestrzeni na język teatru. Wbrew opiniom niektórych krytyków (w tym zacnej Henryki Wach-Malickiej) uważam, że scenariusz Villqista miał wiele zalet, oparty był na dobrym pomyśle i dawał szansę na spektakl jeśli nie wybitny, to przynajmniej dający do myślenia. Historia górnośląskiego lekarza, który część wojny spędził w mundurze Wehrmachtu, część w wojsku polsko-sowieckim, a potem osiadł w Chorzowie i ożenił się z przybyłą z Małopolski nauczycielką - to kapitalna osnowa do budowania dramatu. Konflikt odmiennych doświadczeń historycznych, mentalności, modeli wychowania oraz imponderabiliów, obudowany tragedią pierwszych powojennych miesięcy na Górnym Śląsku - wszak to raj dla artysty. Można się spierać o historyczną wiarygodność niektórych wątków, począwszy od przejścia niemieckiego oficera do sowieckiej armii, przez wyolbrzymioną obecność zbrojnego niemieckiego podziemia, aż po często eksploatowany mit dobrego sowieckiego oficera (w dodatku erudyty i melomana) przeciwstawianego złym polsko--żydowskim oprawcom (prymitywnym i zaślepionym w nienawiści). Ale nie takie zjawiska akceptuje licentia poetica.

Niestety, Villqist uległ przekonaniu, że najlepiej wszystko zrobi sam, że jako autor warstwy literackiej zaproponuje też najlepsze rozwiązania inscenizacyjne, że ma na to dobre pomysły, że po doświadczeniach kilku kameralnych sztuk podoła wyzwaniom wielkiego widowiska. Dał tym dowód artystycznej megalomanii, bo jako reżyser i scenograf poległ na całym froncie, nie przedstawił nawet śladu inscenizacyjnej wizji i pogrzebał szanse własnego dramatu. Nieraz widziałem filmowców, którzy uważali, że nie potrzeba im reżyserów, operatorów ani montażystów, że film "autorski" - do którego sami napiszą scenariusz, zrobią zdjęcia, wyreżyserują i sami też zmontują - najlepiej odda ich intencje. Nie znam ani jednego przykładu, by to się sprawdziło, mimo ciekawych tematów, takie filmy są kompletnie niestrawne. Takoż i nasz "najwybitniejszy", bezgranicznie przywiązany do każdego wątku i każdego pisarskiego wyobrażenia, nie był w stanie wykrzesać ani odrobiny życia ze swego utworu. Oprócz własnego dzieła literackiego, zmarnował robotę wielu aktorów, z których każdy na swój sposób usiłował tchnąć w swą postać życie, emocje i wiarygodność. A końcowa scena, w której cały zespół staje w szeregu i ni stąd ni zowąd zakłada na rękawy żółto-niebieskie opaski jest kabotyńska do potęgi, żywcem przeniesiona ze szkolnej akademii gierkowskiego PRL-u. Ani prowokuje, ani porusza, budzi jedynie zażenowanie aktorów i widzów.

Nie bez znaczenia jest miejsce prapremiery: jaskinia lwa, Bielsko-Biała, centrum aktywności ideologów tzw. Podbeskidzia, zawziętych ślązakożerców skupiających intelektualny wysiłek na "odśląszczaniu" miasta i tej części regionu. Być może z tego powodu dyrektor teatru Robert Talarczyk zapowiadał "wsadzanie kija w mrowisko" - niestety, skończyło się puszczeniem bąka. Byłem na spektaklu abonamentowym, na którym, mimo całej mizerii dzieła, bielska publiczność różnych pokoleń ze wstrzymanym oddechem chłonęła dzieje bohaterów. Szkoda, że ten niekłamany głód wiedzy i chęć przeżywania trudnej historii Śląska zaspokajamy tak nieudanym przedsięwzięciem. Na usta ciśnie się stara maksyma: chroń nas, Panie Boże, od przyjaciół.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji