Artykuły

Co ci Ślązacy do mnie mówią?

"Miłość w Königshütte" w reż. Ingmara Villqista w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej. Pisze Aleksandra Klich w Gazecie Wyborczej - Katowice.

Koniec z monopolem wiców, rolad, piwa. Ze stylizowanym Śląskiem morcinkowo-hadynowym. Obudziliśmy się, a Ingmar Villqist podsunął nam lustro: zobaczcie, jesteście dorośli.

Ostatni raz tak czułam się po "Naszej klasie" Słobodzianka. Nie, przepraszam, jeszcze była "Róża" Wojciecha Smarzowskiego. Ściśnięty żołądek, serce gdzieś pod gardłem. Ból.

To my som Ruskie?

- Drogie dzieci, teraz przeczytam wam piękny patriotyczny utwór wybitnego poety, wielkiego polskiego patrioty. Słuchajcie uważnie, chciałabym, żebyście dobrze zapamiętały tę piękną chwilę - mówi Nauczycielka (Anna Guzik) w spektaklu Ingmara Villqista "Miłość w Königshütte", którego premiera kilka dni temu odbyła się w bielskim Teatrze Polskim.

Szkoła jest w Chorzowie, tuż po drugiej wojnie. W opuszczonych kamienicach otwarte książki, pościel w szafach, dżemy w piwnicach. I modlitewniki po polsku i po niemiecku. Po mieście chodzą żołnierze w polskich i sowieckich mundurach, po piwnicach chowają się ci, którzy - choć uznani przez nowe władze za Niemców - nie chcą wyjeżdżać ze Śląska.

Nauczycielka recytuje inwokację: - Litwo, ojczyzno moja... - i wzruszona kończy komentarzem: - Tak właśnie musimy kochać naszą ojczyznę.

- Litwę? - dziwią się dzieci. - Litwa to Ruskie. To my som Ruskie? Mieliśmy być Poloki, może my som Żydzi? To kim my som? Nie Ślązoki?

Nauczycielka wpada w szał. - Kim wy jesteście? Hitlerowskimi bękartami! - krzyczy. I zaczyna trening z polskości - każe chłopcu czytać Mickiewicza i za każdym razem, gdy zamiast śpiewnej polskiej intonacji słyszy twardy śląski akcent, bije linijką. Po rękach, plecach, głowie.

- Nic nie rozumiem, co ty do mnie mówisz! - krzyczy. Ta przemoc przez język powtarza się kilka chwil później w scenie z obozu pracy Zgoda w Świętochłowicach, gdy nadzorca w polskim mundurze każe więźniarce powtarzać zdanie ze słowem "chrząszcz".

Na dnie śląskiego piekła

To nie jest sztuka o dobrych, prześladowanych Górnoślązakach i złych Polakach. Nie jest to też opowieść o sympatycznych ludkach, które razy losu przyjmują z godnym podziwu spokojem, ani love story z łatwym przesłaniem o pojednaniu.

To teatr o przemocy, samotności i ofiarach historii: Polakach, Rosjanach i Ślązakach. O świecie po drugiej wojnie, w którym nic nie jest czarno-białe, a wszystko szare, zagmatwane, trudne do pojęcia. Świecie, w którym ludzie nie potrafią stworzyć wspólnoty, bo zbyt wiele uprzedzeń, traum, doświadczeń i stereotypów ich dzieli. Powściągliwy, ale piekący do bólu teatr o piekle na ziemi. Śląskim piekle. Piekle, w którym mówiący po polsku chłopcy nie wracają z niemieckiego wojska, w którym wystraszone dzieci wyciągają rączki w geście "Heil Hitler", a mężczyźni w wysokich oficerskich butach mówią o wolnym Śląsku i strzelają do Rosjan.

Lekarz ze Śląska o niemiecko brzmiącym imieniu i nazwisku Hans Schneider (Artur Święs), siłą wcielony do niemieckiego wojska, przechodzi do polskiego i walczy przeciwko Niemcom, by - jak mówi - wrócić na Śląsk. Po wojnie staje się obiektem podejrzeń polskich i rosyjskich. Polak czy Niemiec, wierny czy zdrajca? Czy można zaufać takiemu farbowanemu lisowi?

Dręczony i poniżany, w strachu przed przeszłością, milcząc lub dupowato przytakując, ucieka w samotność. Żeby przetrwać. Święs powściągliwością, milczeniem, nawet szczupłą sylwetką przypomina Bożka granego przez Henryka Boukołowskiego w jednym z najwcześniejszych i najlepszych filmów Kazimierza Kutza, w "Nikt nie woła". I jak Kutz wtedy, tak Villqist teraz z precyzją chirurga tnie po emocjach ludzi zranionych przez wojnę.

Hans (już Jan), jak Bożek z "Nikt nie woła", trafia na dziewczynę. Jest jak on ofiarą totalitaryzmu - udręczoną okupacją Polką z małego miasteczka, pewnie gdzieś na Mazowszu, która na Śląsk przyjeżdża z nakazem pracy. Rzucona w świat obcej godki, prostych robotników, którzy głośno się śmieją, bezceremonialnie spoufalają, piją piwo; świat, w którym niemieckie są nazwy ulic, napisy na cmentarnych nagrobkach i książki, wpada w rozpacz.

I uciekając przed tą rozpaczą, rzuca się w ramiona Schneidera.

Szybko tego pożałuje: mąż dla śląskich sąsiadów, szpitala, a potem dla skatowanych więźniów ze Zgody zostawi ją samotną, w depresji, w obcym mieszkaniu. Nie da jej cienia uczucia, nie da dziecka. Ich światy są odległe od siebie jak planety, nie ma tu miejsca ani na porozumienie, ani nawet na próbę zrozumienia. Ona krzyczy, on milczy. Ona chce wracać do Polski, nie może. Rzuca się w ramiona innego - on jej nie chce. Jak w Herbertowskim "Trenie Fortynbrasa": "Ani nam witać się ani żegnać żyjemy na archipelagach // A ta woda te słowa cóż mogą cóż mogą książę".

Spirala alienacji i rozpaczy nakręca się, by znaleźć swój tragiczny finał w zdradzie, która rozwala z trudem zbudowany świat.

Piekło ofiar sięga dna. To piekło polskiego żołnierza, który katując Ślązaczkę w Zgodzie, pokazuje numer wytatuowany na przedramieniu i krzyczy: - To za Auschwitz, Treblinkę, Majdanek. Piekło sowieckiego oficera, który dusząc się na śmierdzącym Śląsku, tęskni za rodzinną Moskwą, w której nikt na niego nie czeka - całą rodzinę zabrała wojna. Piekło Ślązaka, który marzy o wolnym Śląsku i szantażuje Schneidera, odwołując się do jego lojalności niemieckiego żołnierza. I w końcu piekło polskiej nauczycielki, która zamiast oswojonego i oddanego Śląska znalazła obcy i niechętny. Miał być polski, a jest szwabski.

Zranienie spotęgowane osamotnieniem rodzi przemoc. Jak się czegoś nie rozumie, trzeba nad tym zapanować, przygnieść butem. Łatwiej wychodzi to tym, którzy są uzbrojeni w mundury, karabiny i władzę. I w język. Ofiary torturują ofiary i nie ma niczego ani nikogo, kto te tortury może przerwać.

Nie ma też nikogo, kto nauczyłby je ze sobą rozmawiać. Przemoc języka, tak wyraźna u Villqista, wynika z braku wspólnego kodu komunikacyjnego. - Boże, ci Ślązacy nie rozumieją, co się do nich mówi - krzyczy nauczycielka. A dzieci pytają bezradnie: - Co to jest ta inwokacja?

W świecie bez miłości jest nienawiść. W świecie bez języka są inwektywy. Dla Polaków Ślązacy to Szwaby, które chcą powrotu Hitlera, dla Ślązaków Polacy to gorole i ciule.

Dorosłość boli

Czy państwu to coś przypomina?

Po spektaklu słyszałam, jak pewien widz wykrzykiwał w stronę reżysera: "górnośląska menda". Dziennikarka, która kompletnie nie zrozumiała, o co chodzi Villqistowi, pisze w regionalnej gazecie, że "Miłość w Königs- hütte" to propagandowa agitka Ruchu Autonomii Śląska. Publicysta Piotr Zaremba - tym razem w gazecie ogólnopolskiej - komentuje, że domaganie się dla godki śląskiej praw języka regionalnego (takie są w całej Unii Europejskiej) to wynik pragnień, by "zrzucić polskie kajdany". Poseł Eugeniusz Kłopotek mówi o ruchach odśrodkowych, które trzeba obserwować, bo chcą "rozluźnić związki Śląska z Macierzą".

Nie ma już karabinów, mundurów, ale pozostał język. To za jego pomocą w Polsce 2012 można szantażować, dusić, gwałcić tożsamość. Sugerować, że Ślązacy są podejrzani, farbowane lisy, że trzeba ich kontrolować, sprawdzać, patrzeć im na ręce. I oznajmiać, co chodzi im po głowie.

Joanna Tokarska-Bakir pisała w eseju na temat książki Małgorzaty Szejnert "Dom żółwia": "Kolonializm trwał tak długo, że wychodzenie z niego też musi chwilę potrwać. Europejskie myślenie i pisanie o Afryce jeszcze długo będzie nim skażone. Czym jednak jest ?skaza kolonialna? w kraju, który nigdy kolonii nie miał, choć jego obywatele uważali, jak do dziś Jarosław Marek Rymkiewicz, że mu się słusznie należą?".

Jest XXI wiek, żyjemy w Europie regionów, w świecie, w którym człowiek jest wolny, podobnie jak jego decyzje i wybory. I jak jego przeszłość, kultura, oceny historii. W świecie, w którym nie ma już miejsca na dyktowanie, co kto ma robić i kim ma być, w którym nie ma miejsca na sztuczne, nadmuchane autorytety. W którym ideologie przegrywają, a wygrywa człowiek.

Spektakl Villqista to nie propaganda żadnego ruchu, stowarzyszenia, partii. To dowód dojrzałości. Koniec z monopolem kabaretowych wiców, rolad, piwa, tanich wzruszeń. Ze stylizowanym Śląskiem morcinkowo-hadynowym. Obudziliśmy się, a Villqist podsunął nam lustro: zobaczcie, jesteście dorośli.

Dorosłość boli. Dorosły wie, co to krzywda, ból, przerażenie, cierpienie. Wie, co to był "tort" - tortura wymyślona przez komendanta Morela w Zgodzie, jak boli świst linijki i piecze zadana nią rana. Czas zmierzyć się z traumami. Przeżyć żałobę, przepłakać ją i przemyśleć się na nowo. Przemyśleć nie tylko swoje krzywdy, ale i swoje winy. Swoje soroństwo, niechęć do obcych, obojętność, tchórzostwo, dupowatość.

Zbudować partnerską wspólnotę - nie kolonię! - której nie potrafiliśmy stworzyć przez 60 lat. My, którzy czujemy się Ślązakami, my, którzy uważamy się za Polaków, my, którzy nazywamy siebie Ślązakami - Polakami, i my, w których płynie jeszcze inna krew: niemiecka, czeska, żydowska.

Wymagać od siebie, ale również od innych, by traktowali nas jak partnerów, a naszą historię, kulturę, język - jak wartość dodaną do polskości i europejskości.

Dziesięć lat po aferze z wieżą spadochronową, która była pierwszą publiczną próbą zmierzenia się z górnośląską historią, już nie można zakrzyczeć prawdy. Prawdy o obozach pracy stworzonych dla m.in. Ślązaków przez Polaków, o powstaniach śląskich, które podzieliły śląskie rodziny. I prawdy o codziennej przemocy.

Grzeczne opowieści są dla małych, zdyscyplinowanych dzieci. My jesteśmy dorośli i wolni. I bardzo nam przykro, że nie jesteśmy takimi miłymi ludkami, jakimi się wydawaliśmy. Sorry, ale inaczej już nie będzie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji